"To już jest koniec, nie ma już nic (...)" - ten fragment piosenki Elektrycznych Gitar niezwykle trafnie określa sytuację, która zaistniała na RAW po New Year's Revolution. I nie chodzi nawet o to, że z tygodnia na tydzień produkt flagowy WWE jest coraz gorszy. Po prostu wydaje mi się, że kontuzja Triple H postawiła krzyżyk na DeGeneration X. Wprawdzie nie jestem tego pewny, ale sądzę, że będziemy zgodni co do tego, że jeżeli nawet ktoś zostanie dorzucony do Shawna Michaelsa, to nie będzie to już DX. Zresztą od początku nie było. Czy będę się cieszył gdyby okazało się, że to koniec tej teamo-stajni? Tak, natomiast będzie to dla mnie szczęście w nieszczęściu, ponieważ kontuzja Huntera napawa mnie niepokojem. Moje zaniepokojenie ma dualistyczny charakter, gdyż z jednej strony odnosi się do stanu wrestlera, a z drugiej do wydolności RAW w czasie jego, mającej trwać do sześciu miesięcy, absencji. Zwłaszcza, że na galach czerwonego rosteru od poniedziałku panoszyć się będzie Great Khali. W każdym razie chęć napisania jakiegoś tekstu o DX 2k6 chodziła za mną od dłuższego czasu, ale albo nie miałem czasu, albo okazji, a w drastycznych przypadkach ani jednego, ani drugiego. W tej chwili mam okazję i wystarczająco dużo czasu aby coś skrobnąć. Zimowa sesja będzie łaskawa, więc mogę sobie trochę pofolgować.
Spekulacje dotyczące reaktywacji DX pojawiły się po WrestleManii 22. Tam Michaels i Helmsley wykonali w swoich walkach charakterystyczny dla tej formacji taunt (crotch chop), więc wyobraźnia fanów została uruchomiona. Ja długo trzymałem się wersji, że reaktywacji nie będzie. Wszakże feudy, które prowadzili w tamtym czasie obaj bohaterowie miały się do siebie nijak. Ponadto coś na wzór reaktywacji odbyło się niecałe cztery lata wcześniej, gdy nie powiódł się angle z wprowadzeniem dziesięciokrotnego mistrza WWE do nWo i writerzy w pośpiechu zarządzili powrót DX. Rozpadło się ono jeszcze na tym samym RAW, na którym się odtworzyło, ale niepodważalnym faktem jest, że przez chwilę istniało. Dlatego myślałem, że WWE zwodzi nas ażeby wywołać burzę w sieci, a następnie udowodnić jak bardzo newsy rozmijają się z faktami. Takie akcje niejednokrotnie były organizowane w przeszłości. Kiedy Undertaker udał się na rekonwalescencję po No Mercy '02, zmieniono jego miejsce zamieszkania z Houston, Texas na Death Valley w profilu na WWE.com, co natychmiastowo wywołało plotki w internecie, że na Royal Rumble wróci w gimmicku Dead Mana. Jest tajemnicą poliszynela, że "fani z internetu", jak nas ładnie (choć było w tym dużo pogardy) określił Tazz podczas jednego z programów Byte This!, są solą w oku Vince'a McMahona, ponieważ piszą o rzeczach, o których nie powinni pisać. Tak, czy owak przeceniłem cwaniactwo WWE, bo ku mojemu niezadowoleniu reaktywacja DX przeszła ze świata przypuszczeń do rzeczywistości.
WWE dokonując tej reaktywacji faktycznie wybrało najprostszą drogę do dużych pieniędzy. Najzwyczajniej w świecie odbudowało coś, co się kojarzyło z najlepszym okresem w historii tej organizacji i czekało na rezultaty. Nie mogę za to ganić McMahona, bo wrestling to biznes, czyli ma przynosić dochody. Jednak w większości przypadków reaktywacje są odpowiedziami na brak pomysłów. Kiedy nic nie świta, to najlepiej pojechać na utartym schemacie. Tyle tylko, że obecne WWE znacząco różni się od tego z lat 97-98. Tamto ze względu na dużą ilość seksu i brutalności było skierowane do starszej publiczności, zaś teraźniejsze jest niczym więcej jak produktem dla dzieci. Więc skoro Steve Austin był inny niż wtedy, The Rock był inny niż wtedy, to wydawało się oczywiste, że DX też będzie inne niż wtedy. Dlatego zupełnie nie podzielałem hurraoptymizmu, który udzielił się wielu forumowiczom, jak się dzisiaj okazuje - słusznie. Przeczytałem ze sto wizji nowego DX. Niektórzy na siłę wpychali do niego młodych (i nieco starszych) wrestlerów, którzy rzekomo mieliby się w jego szeregach promować. Czemu akurat tam? Tego nie wiem. Batista i Randy Orton nie potrzebowali odgrzanego kotleta by zaistnieć. Szlify zdobyli w Evolution (które pierwotnie miało się nazywać IV Horsemen), a więc w czymś, czego wcześniej nie było. I to był pomysł! A DX na zawsze pozostanie połączeniem Michaelsa, Helmsleya, Ricka Rude'a i Chyny wraz z modyfikacjami do końca 1999 r. Chociaż dla fanów DeGeneratów, których po reaktywacji przybyło, chyba nie miało to znaczenia, bo DX, to DX i już. Po prostu suck it.
Właśnie tę taktykę przyjęło WWE. Mimo iż nie było takie same jak w momencie narodzin klasycznego DX, ani Michaels nie był taki sam, to stajnia bazowała na dawnej popularności oraz kontrowersjach, jakie wokół niej urosły. Czyli nieważne jakie DX, ważne, że DX. Rzecz jasna milczeniem pominięto epizod ze zdradą HHH parę lat wstecz. Jednak to było do przewidzenia, ponieważ amnezja często dosięga storyline'ów WWE. Np. Steve Austin najpierw spuścił ostry łomot Jimowi Rossowi, a potem JR nazwał go (żeby to raz!) swoim przyjacielem. Takich sytuacji były miliony! Bądź co bądź po początkowej niechęci do reaktywowanego DX, zacząłem się do niego przekonywać. Co prawda nie było siły żeby przebiło jakością stare, lecz de facto stanowiło jakiś tam powiew świeżości i w pierwszych tygodniach było znośne, a nawet śmieszne (choć strasznie infantylne). Z pewnością dlatego Luk zakończył swój tekst o DX na Attitude optymistycznie. Niestety rację mają ci, którzy mówią, że historia lubi się powtarzać. Szybko bowiem przekonałem się, iż jest to taka sama chała jak odrodzone na początku 2002 r. nWo. Okazało się, że WWE potrafi niszczyć nie tylko dzieła innych, ale również własne. Nie dało mi to żadnego poczucia sprawiedliwości, bo kolejny raz targnięto się na czyjąś legendę. Choć ta opinia trzyma się tylko starych pryków, gdyż miny rozwydrzonych dzieciaków na galach WWE mówiły coś zgoła innego. A teraz one są najważniejsze. Tak więc popyt na DX rósł, McMahon był zadowolony, a tacy jak ja z coraz większym obrzydzeniem oglądali RAW.
Na początku mówiło się, że reaktywowane DX pociągnie nie dłużej niż do SummerSlam. Następnie Michaels miał udać się na operacje kolana, która wyłączyłaby go z akcji na kilka miesięcy. Zresztą krótkotrwała przygoda z DX byłaby mu na rękę. Heartbreak Kid narzekał, iż źle czuje się w swojej nowej-starej roli i nie chce aby ludzie pomyśleli, że nie żyje w zgodzie z zasadami, które wyznaje od paru lat. Tak właśnie wypłynął na powierzchnię największy problem rzeczonego angle'a. Chociaż nasz nawrócony chrześcijanin początkowo zarzekał się, iż nie będzie bardzo marudny aby w środowisku nie zyskać łatki trudnego pracownika, to po scenie "seksu oralnego" (w czasie segmentu z barbeque) z RAW poprosił o osobiste spotkanie z Vincem McMahonem, które miało dać mu odpowiedź na pytanie dotyczące kierunku prowadzenia DX w przyszłości. No i stało się, zbulwersowanie Michaelsa przeobraziło się w błazenadę, której świadkami do niedawna byliśmy. Widocznie HBK uznał to za optymalne rozwiązanie, co szczerze mówiąc mnie nie zdziwiło, bo przyzwyczaiłem się do tego, że postępuje tak, jakby oszalał. I żeby nie było, to wciąż jeden z moich ulubionych wrestlerów! Ale jego zachowanie ciężko skomentować, gdyż przypomina ono zachowanie zatwardziałego komucha, który po transformacji ustrojowej zaczął uczęszczać do kościoła i siadać w pierwszej ławce ażeby podkreślić swoje oddanie Bogu, a czerwonego długopisu do końca nie użyje, bo może się kojarzyć. Kiedyś McMahon powiedział "Bret screwed Bret", dzisiaj trzeba powiedzieć "Shawn screwed Shawn".
Bilans ostatniego DX nie jest nadto imponujący. Michaels i Helmsley stoczyli mało porywające feudy ze Spirit Squad i McMahonami. Coś ruszyło dopiero w czasie feudu z Rated RKO, który z wiadomych przyczyn nie został dokończony. Tak, czy siak na Vengeance DX pokonało SS w handicap matchu, walcząc dwóch na pięciu! Wyczyn ten powtórzyło na sierpniowym Saturday Night's Main Event. Później bez problemów rozprawiło się z Vincem i Shanem na SummerSlam, jak również z nimi i Big Showem w hell in a cell handicap matchu na Unforgiven. DX pokonało też gwiazdy SmackDown!, a także wystąpiło na jednej gali ECW. Dużym plusem tamtego okresu był segment, w którym HBK i HHH sparodiowali McMahonów. Chociaż był to inny rodzaj satyry od tego, do którego DX nas przyzwyczaiło, to poczułem namiastkę starego klimatu. Oczywiście pasmo sukcesów Michaelsa i Helmsleya nie skończyło się wraz z wrześniowym PPV. Na Survivor Series drużyna, której przewodzili (Michaels, Helmsley, CM Punk, Hardy Boyz) bez straty poradziła sobie z heelowym teamem Ortona, Edge'a, Gregory'ego Helmsa, Johnny'ego Nitro i Mike'a Knoxa. Aż nie wypadało się nie zdenerwować! W umyśle marka fakty, które przytoczyłem skumulują się w nie lada osiągnięcie, bo przecież DeGeneraci wygrywali i to w jakim stylu! Jednak myślący fan od razu zauważy, że coś nie gra. Wszak sądziliśmy, że czas kreskówkowych bohaterów skończył się dawno temu. Niestety, jak widać było to strasznie złudne przekonanie. Gdyby było inaczej, to John Cena i DX (maskotki dziecinnego WWE) nie byliby kreowani na nadludzi, których można pokonać tylko nieczysto i to po zastosowaniu dziesięciokrotnej dawki tego, co wystarczyłoby na każdego innego wrestlera. Na miłość Boską, w taki sposób był prowadzony Hulk Hogan dwadzieścia lat temu! I co z tego, że kalendarz wskazuje na XXI w., skoro WWE męczy nas systemem żywcem wyciągniętym z lat 80-tych?
Jeśli wypadek z NYR zakończy smutny żywot DX, to nietrudno będzie się doszukać analogii do rozpadu nWo w WWE. Wtedy wszystko rozbiło się o kontuzję Kevina Nasha. Chociaż sytuacja jego stajni po niej była luksusowa w porównaniu do obecnej sytuacji DX. Aktywnymi członkami nWo pozostaliby X-Pac, Big Show, Michaels i być może Triple H. Mimo to zapadła decyzja o rozwiązaniu grupy (Bogu dzięki!). Podobny los mógłby spotkać DeGeneratów. Mam dość błaznującego Michaelsa, który ostatnimi czasy poza walkami przypominał stojak (chociaż wyjątkowo ruchliwy) z merchandisem! Przyznam, że na początku śmieszyło mnie to niby przypadkowe reklamowanie stuffu, ale każdy zbyt często powtarzany żart przestaje być śmieszny. Jednak bawi mnie to, że DX istniało (istnieje?) niewiele ponad siedem miesięcy, a dorobiło się jednego, dwóch, trzech... ośmiu wzorów koszulek! Klasyczny wyszedł z użycia prawie od razu, dlatego młodsi fani będą kojarzyli DX głównie z tym sprayowym logiem, które widnieje na niemal każdym ich produkcie. To żaden sekret, że czasem wystarczy po prostu być wrestlerem WWE żeby mieć własny merchandise. Lecz nie sądziłem, iż tak łatwo można wprowadzić nowy t-shirt do obiegu. A tu proszę, Triple H rzucił: "Vince Loves Cocks" i prawie od razu w WWEShop zjawiła się koszulka z kogutem. Jak mogło być inaczej skoro WWE od dawna wykazuje tendencje do bogacenia się na tandecie? Zresztą w przypadku koszulek DX wystąpiła pewna prawidłowość, każda następna była gorsza od poprzedniej. Dlatego ostatni t-shirt opatrzony marką DX był Mount Everestem tandety (kto widział, ten wie). Naturalnie nie odpowiadają za to HBK i HHH, bo produkowanie wszystkiego, co popadnie jest niejako wynikiem nadejścia dzisiejszych czasów. Jednak całość tego, co się teraz dzieje obciąża konto starego dobrego DX. Tak samo się sprawy mają w ECW. Dlatego mam nadzieję, że urzeczywistnią się słowa piosenki, które zacytowałem w pierwszym zdaniu niniejszego felietonu. Żeby nie było DX, żeby nie było ECW, żeby nie było niczego!
Komentarze (0)
Skomentuj stronę