Rozdział 4: Brutalna prawda


Brutalna prawda



Wymyśliłem świetny scenariusz na walkę rewanżową. Byłem zawsze dumny z mojej ringowej kreatywności, ale tym razem wiedziałem, że tworzę zupełnie nowego Micka Foley'a, złego gościa. Plan był następujący...

The Rock, tuż po wygranej w "I Quit Match", czuł się nie do końca usatysfakcjonowany tym brutalnym zwycięstwem. Chciał więcej - chciał śmierci Mankinda. Ale zamiast samemu się tym zająć, znalazł sobie asystenta, speca od brudnej roboty. Kogoś takiego, jak Al Snow. Wiedziałem, że Al cholernie się ucieszy z szansy pozbawienia mnie życia, nawet jeśli miałoby się to stać jedynie w scenariuszu. Wiedziałem też, że The Rock nie zadowoli się "zwykłą" śmiercią. On pragnął czegoś więcej, brutalnego aktu, krawej pamiątki, powiedzmy... kawałka ciała. Tak, to jest to - Al Snow odciąłby kawałek mojego martwego ciała i zaniósł The Rock'owi.

The Rock nie przewidział jednego - czy to z powodu okruchu dobra w sercu, czy w nadziei, że któregoś dnia sprzymierzę się z nim i wyciągnę jego karierę z kloaki, Al Snow nie był w stanie spełnić wymagań The Rocka. Obrócił w ruinę jego nikczemny plan i umożliwił mi ucieczkę.

Ukryłem się w jakimś małym domku, do którego włamałem się niczym przestępca i spałem tam aż do powrotu jego mieszkańców. I choć był to czyn moralnie naganny, poleciłem tym ludziom, chorym na narkolepsję i upośledzonym mentalnie, aby odmienili swoje życie. Odmienili je tak, abym mógł to zaakceptować i pochwalać. Gdyby tego nie zrobili, nie dałbym im nic do jedzenia.

W tym samym czasie, The Rock, odkrywszy zdradę Ala, ukarał go, upychając w kiepskich openerach z marnymi przeciwnikami (innymi słowy, pozwalając mu robić to, do czego był stworzony). The Rock dyszał żądzą zemsty. Wziął sprawę w swoje ręce, odnalazł dom, w którym sie ukrywałem i zabił mnie.

Nie spodziewał się jednego - oto Mankind miał nową, zaburzoną rodzinę. Powodowana swoistym rodzajem miłości, grupa dziwaków pojmała The Rocka i zabiła go, spychając ze skały w przepaść.

Jak wspomniałem wcześniej, nie byli to zwykli zjadacze chleba, szarzy obywatele, którzy urządziliby mi godny pochówek i pozwolili spoczywac w pokoju. O nie, wariaci zdali sobie sprawę, że lezą przed nimi zwłoki byłego mistrza wagi ciężkiej WWF, autora bestselleru roku wg "NY Times" i zbudowali mi ołtarz! Dokładnie tak - banda brodatych drani postawiła ołtarz legendzie hardcore'u, aby odtąd czcić jego pokręconą psychikę i nabożnie spoglądać na jedno-uchą czaszkę.

Tak, ci goście byli chorzy... ale nie tak chorzy, jak rozpieszczony piękniś - nekrofil, który ucałował mój martwy korpus, a następnie zabrał go sobie na pamiątkę, jako seksualną zabawkę...


Wpadłem na ten pomysł w piątek i natychmiast zadzwoniłem do Vince'a, do siedziby WWE. Powiedziano mi, że Mcmahon jest na spotkaniu. Owszem, wiedziałem, że Vince to milioner, ale wiedziałem też, że trzymam w rękach klucz do uczynienia go miliarderem - tak cholernie dobry wydawał mi się mój pomysł. "Przekaż mu, że to bardzo ważne" - powiedziałem sekretarce. "Vince kazał, abyś oddzwonił jutro" - usłyszałem.

Jutro? Jutro? Dopiero jutro? Czyż nie to samo powiedział strażnik ze Szmaragdowego Miasta Dorotce ("Czarnoksiężnik z Oz" - przyp. Grim)? Ale to była wielka różnica - w przeciwieństwie do bohaterów książki, ja nikogo o nic nie zamierzałem prosić. Rozum? Do diabła, mam własny, jestem autorem bestselleru, numerem jeden. Odwaga? Nie brak mi odwagi, aczkolwiek WWF nazywa to inaczej - "testicular fortitude" (nieprzetłumaczalny żart słowny - fortitude - hart ducha, testicles - jądra - przyp. Grim). To określenie znakomicie do mnie pasowało, WWF stworzyło, specjalnie dla mnie, koszulkę z takim właśnie nadrukiem, choć czułem się dość głupio, nosząc ją. Serce? Mam swoje, nie potrzeba mi drugiego. Kansas? Dziękuję, tam się nie wybieram. Byłem tam, i poza barbecue u Harley Race'a, wynudziłem sie jak mops... Nie, nie prosiłem Vince'a o prezent, ja mu go podawałem na tacy. "Powiedz McMahonowi, że jadę na lotnisko i jeszcze dziś przylatuję do Stamford. I że jestem wkurwiony!" - wykrzyczałem do słuchawki.

Wpadłem do biura Vince'a jak tornado siedem godzin później i rzuciłem teczkę ze scenariuszem na jego biurko. McMahon to gośc z zasadami, nie znosi, jak ktoś na niego najeżdża. Spojrzał na mnie pogardliwie i wycedził przez zęby "Jestem człowiekiem z zasadami i nie lubię, jak ktos na mnie najeżdża". Być może był moim szefem i być może miał najlepszą mimikę twarzy w całym biznesie (z wyjątkiem tego nerwowego przełykania śliny w momentach strachu), ale w żaden sposób mnie to nie powstrzymało. Wiedziałem, że WWF chce wejść na giełdę, i że ten scenariusz przyciągnie potencjalnych inwestorów.

Vince zaczął przeglądać scenariusz, a ja czekałem na szeroki uśmiech, uścisk dłoni, poklepywanie po plecach, słowem - na gesty uznania. Tymczasem na jego twarzy stopniowo pojawiało się zniesmaczenie, jakby połknął galon przeterminowanego mleka albo oglądał "Nitro" w telewizji. Spojrzał na mnie i widząc, jak bardzo jestem podekscytowany, postarał się o coś w rodzaju uśmiechu. "Mick, widzę, że ciężko nad tym pracowałeś, ale jako właściciel WWF, nie mogę, będąc w pełni władz umysłowych, pozwolić, aby twój pomysł kiedykolwiek pojawił się na antenie". Byłem zdruzgotany. Co by nie mówić, McMahon miał opinię geniusza i, wyłączając walkę Harvey Whippleman vs Miss Kitty oraz Finka w bieliźnie pokazanego w telewizji, była to opinia zasłużona. (od tamtej pory sporo się zmieniło, czyż nie - przyp. Grim). "Vince, dlaczego nie?" - jęknąłem, czując że szanse na urzeczywistnienie mojej genialnej wizji oddalają się szybciej niż widzowie z okolic ringu do budki z popcornem podczas walki Posse.

Mimo gimmicku bufona, Vince potrafi prywatnie być dżentelmenem. Czując, że za chwilę wybuchnę płaczem jak trzynastolatka na premierze "Titanica", Vince starał się dobierać słowa tak, aby mnie nie urazić. "Mick, mówiąc szczerze, pomimo, że jestem otwarty na nowatorskie idee, twój pomysł wydaje się moralnie naganny". Niezbyt miło się czułem, słuchając tego, tym bardziej, że McMahon dodał - "Mick, ten scenariusz jest raczej średnio rozrywkowy, do tego cała historia zawiera makabryczne i chore elementy - zlecenie zabójstwa, morderstwo, włamanie, nekrofilia, wyśmiewanie się z upośledzonych - że wspomnę tylko o tych najgorszych".

Czułem się, jakby ktoś mi dał obuchem w łeb, ale po dłuższym zastanowieniu przyznałem Vince'owi rację. Postanowiłem chwycić się brzytwy. "Może troszkę wygładzimy tą historyjkę, zamiast ludzi stworzymy film animowany, produkt familijny" - zaproponowałem. McMahon spojrzał na mnie jak na idiotę - "Mick, Walt Disney wpadł na to 60 lat temu i nazwał 'Królewna Śnieżka i Siedmiu Krasnoludków!"...

W porządku, zmyślam, takiej rozmowy nigdy nie było, ale chcę zwrócić wasza uwagę na pewien fakt. Wrestling jest na cenzurowanym - wszyscy patrza nam na ręce, począwszy od PTC (Parents Television Council - przyp. Grim), kończąc na przywódcach muzułmańskich, którzy w Singapurze zarzucili mi, że w moich walkach jest zbyt wiele przemocy. Ludzie, po co ta cenzura - otwórzcie oczy i rozejrzyjcie się. Świat jest pełen przemocy, a wrestling był, jest i zawsze będzie odzwieciedleniem świata, w którym żyjemy. Moim zdaniem, to i tak łagodne odzwierciedlenie. Spójrzmy na "złych" Niemców (Karl von Hess, Fritz von Erich), "złych" Rosjan (Ivan Koloff, Nikolai Volkoff), na perskiego łajdaka, Iron Sheik'a - wrestling zawsze był uproszczonym, niedokładnym podręcznikiem historii współczesnej. Zresztą - mój szkolny podręcznik też był niedokładną i uproszczoną wersją historii - jak inaczej można było zawrzeć 400-letnią historię niewolnictwa w jednym króciutkim rozdziale?

W dzisiejszych czasach (rok 1999, a więc jeszcze przed WTC - przyp. Grim) brakuje typowego wroga numer 1, a biorąc pod uwagę pewnie grupy społeczne podnoszące lament z powodu najdrobniejszego objawu stereotypizacji, wrestling nie ma innego wyjścia niż kreowanie własnych czarnych charakterów, których czasem fani potrafią pokochać, co prowadzi do narodzin anty-bohatera, takiego jak SCSA.

Jak już mówiłem, jesteśmy jedynie lustrem, odbiciem społeczeństwa. Dajemy ludziom to, czego pragną. Spójrzcie na Hollywood - jest pełne uwielbianych gwiazd, które jeszcze 10 lat temu uznano by niemoralne. Statystcznie liczba aktów przemocy w filmach wciąż rośnie, ale przecież wcześniej wcale nie było lepiej. Spójrzmy na przykład na ulubione bajki, aby stwiedzić, jak wiele zła czai się między wierszami (pamiętajcie tylko, że bajki, o których pisze, to pierwowzory, a nie słodkie filmy rodem z Disneylandu):

"Mała Syrenka" - amputacja języka, samobójstwo, nabijanie na pal,
"Jaś i magiczna fasola" - włamanie, rozbój, kanibalizm,
"Jaś i Małgosia" - pedofilia, porzucenie dzieci, zniszczenie mienia, uwięzienie, śmierć głodowa, kanibalizm, morderstwo,
"Czarnoksiężnik z Oz" - ścięcie głowy, obcięcie kończyn, porwanie, zlecenie zabójstwa, śmierć przez przygniecenie spadającym domem,
"Śpiąca Królewna" - gwałt, cudzołóstwo,
"Czerwony Kapturek" - podwójne zabójstwo przez zjedzenie,
"Nowe Szaty Cesarza" - ekshibicjonizm

Owszem, przyznaję, kupienie moim dzieciom biletów w pierwszym rzędzie na Royal Rumble to był błąd. Nie umiem pogodzić się z tą decyzją, pomny ich reakcji. Ale wiem też, że nawet czytając dzieciom bajki, często muszę zamienić zginął na zasnął, zabił na skrzywdził. Nawet piękne "Baśnie Braci Grimm" są czasami bardzo ponure (gra słów - grim-ponury - przyp. Grim :)).

Ostatniej nocy, w Kuala Lumpur (swoją drogą to najfajniejsza nazwa stolicy, jaką kiedykolwiek słyszałem, nawet jeśli w języku tubylców oznacza po prostu "Miasto z Błota") obejrzałem w telewizji klasykę kina familijnego - "Siedem narzeczonych dla siedmiu braci". Nie przesadzam, czułem się zażenowany, nie tylko z powodu Howarda Keel'a i jego sześciu braci, zaczynających z byle powodu zespołowe serenady. Najbardziej niesmaczne było oglądanie braci, którzy przyjeżdzają do miasteczka, porywają siedem dziewcząt, uprzednio bijąc ich chłopaków, potem jadą do swego domku w górach, nie bacząc na krzyk i przerażenie kobiet. I cóż się stało? Dziewczęta zakochały się w bracich i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. A dzisiaj? Niewinny komplement na temat kobiecego aparatu oddechowego i najpierw dostajesz soczystego "liścia", a potem doręczają ci pozew sądowy szybciej, niż longplay Vanila Ice'a ląduje w koszu "Wyprzedaż" w hipermarkecie.

Nie chcę być źle zrozumiany - nie mam nic przeciwko przemocy w kinie. Wiele wspaniałych filmów wręcz ociekało krwią, na przykład "Szeregowiec Ryan". To wspaniała historia, ale bez obrazowego przedstawienia inwazji w Normandii nie byłaby taka sama. "Pluton" to laureat Oskara, ale zawsze muszę zamknąć oczy, kiedy widzę Kevina Dillona jako żołnierza miażdżącego czaszkę małego Wietnamczyka kolbą karabinu maszynowego. Weźmy walki na arenie w "Gladiatorze", krwawe westerny Sama Peckinpah'a, spójrzmy na broczącego krwią Dallasa Page'a w "Ready to Rumble" - ok, ten ostatni przykład jest troszkę nie a'propos, ale chyba rozumiecie, co mam na myśli.

Robert de Niro jest moim ulubionym aktorem (obok Johna C. Reilly, ma się rozumieć). "Rocky" to mój film wszechczasów, ale trudno mi nazwać Slay'a ulubionym aktorem, skoro ma w CV rolę w "Ostrożnie, bo Mamuśka strzela!". Fakt, de Niro też ma taką plamę w życiorysie, w postaci dubbingu w "Rocky i Łoś Superktoś", ale to nie jest meritum. Współpraca de Niro z Martinem Scorsese dała światu "Taksówkarza", "Wściekłego Byka", "Chłopaków z Ferajny" - obrazy powszechnie cenione, jedne z moich ulubionych filmów. Inny film de Niro, "Łowca jeleni", to laureat Nagrody Akademii z roku 1978. Wszystkie te filmy były niesamowicie brutalne, a język, którym posługiwali się ich bohaterowie czyni z dialogów WWF niemal "Ulicę Sezamkową".

Nie myślcie sobie, że podróżowałem do Malezji ze słownikiem Webstera w mojej walizce, ale wydaje mi się, że prawdziwa przemoc musi zawierać konotację (trudne słowo - przyp. Grim :) ) złych zamierzeń. W świecie wrestlingu chętnie przyznajemy, że wynik jest z góry ustalony, walki są reżyserowane a ringowi wrogowie są często dobrymi przyjaciółmi (Ciekawe dlaczego w czasach, gdy twierdziliśmy, że wrestling jest prawdziwy, krytycy zarzucali nam, że jest udawany, a dziś, gdy często określamy go mieszanką sportu i zabawy, słyszymy: "zbyt wiele przemocy"?). We wrestlingu nie ma złych intencji, z wyłączeniem single pushu dla Billy'ego Gunna - to bynajmniej nie był "dobry" zamiar.

Pod tym względem jesteśmy o wiele mniej brutalni niż inne popularne formy spod znaku "sports entertainment", które, realnie rzecz biorąc, są po prostu sportem. To znaczy są sportem, dopóki pewne podstawowe zasady nie zostaną zmienione, aby lepiej się oglądało - wtedy uważam to za rozrywkę (weźmy choćby ideę rzutu za 3 punkty czy też mid-thigh-to-belly button strike zone).

Niedawno oglądałem mecz baseballowy, w którym Roger Clemens palnął Mike'a Piazzę piłką w głowę (Mick użył tu terminu "to bean", który oznacza, że miotacz umyślnie kieruje szybką piłkę w twarz lub głowę pałkarza - przyp. Grim). Clemens zaprzeczył, ale Mike, podobnie jak większość widzów, nie uwierzył w zapewnienia Rogera. Ale momencik - nie stosujmy ostracyzmu wobec Clemensa, w końcu jest to jedna z naszych tradycji - miotanie cięzkich przedmiotów w głowy innych ludzi, ku uciesze zgromadzonej dzieciarni (Mick ma na myśli amerykańskie festyny dobroczynne, gdzie gwoździem programu jest np. rzucanie w klauna różnymi przedmiotami, tak aby wpadł do basenu z wodą - przyp. Grim). Poza tym, Roger, jak mi powiedziano, jest wielkim fanem Foley'a, więc może uda mi się kiedyś załatwić dobre miejscówki na mecz.


Kolejney wyrzut, i zawodnik Mets'ów znowu uderza pałkarza Jankesów z prędkością plus/minus 150 km/h, i wyobraźcie sobie - nikt nie był zaskoczony. Prawdę mówiąc, spodziewano się tego, wręcz wyczekiwano takiej sytuacji. "Cóż, zapewne kolejny Jankes też oberwie" - komentowano w przerwie między seriami. Bądźmy szczerzy - gdybym rzucił w przypadkową, niczego niespodziewającą się osobę ciężkim przedmiotem z dużą szybkością, mógłbym spodziewać się aresztowania lub wręcz uwięzienia. Ale jeśli zrobię to przed sześćdziesięcioma tysiącami ludzi na stadionie, nie wspominając o milionach przed telewizorami - wow, mamy wspaniałą, narodową rozrywkę!

Skoro mamy baseball i jego tradycje na tapecie, co powiecie o menadżerach drużyn, ściślej - o ich strojach? Mówimy o spasionych facetach w średnim wieku, którzy noszą niesamowicie obcisłe stroje, najwyraźniej projektowane dla młodych, szczupłych mężczyzn. Moment - czy ja to powiedziałem o menadżerach drużyn MLB (Major League Baseball - przyp. Grim) czy może o main-eventerach WCW? Pomyślcie jakie konsekwencje miałoby przeniesienie tej dziwacznej tradycji do innych dyscyplin. Mielibyśmy Phila Jacksona rozpartego na ławce trenerskiej, wyciągającego swoje blade, włochate odnóża w koszykarskich szortach i czytającego książki o tematyce Zen. Albo Billa Parcellsa (legendarny trener drużyn NFL - przyp. Grim), biegającego wzdłuż linii bocznej, odzianego w naramienniki, z kaskiem na głowie i złudną nadzieją, że jego koszulka zakrywa piwny bandzioch - inaczej straciłby swój kontrakt ze Slim-Fast. Albo Angelo Dundee (siedział w narożniku Muhammada Ali, George Foremana, Sugar Ray Leonarda - przyp. Grim) w satynowych spodenkach naciągniętych aż po pachy i zagrzewającego do boju swoich podopiecznych. Albo menadżera wrestlingowego w wieśniackich brylach przeciwsłonecznych, błyszczącej marynarce, z bambusowym kijkiem albo rakietą tenisową... Ups, to już chyba było, prawda?

Hokej? Tu też działy się niezłe jaja. Jaki inny sport wpływa na grupę kumplujących się dzieciaków do tego stopnia, że zaczynają prawdziwe bitwy na pięści, tak by naśladować swoich bohaterów? Pamiętam zdarzenie z ulicznej ligi hokeja w 1977 roku, bójka między Chrisem Andersonem i Chuckiem Cheesemanem (najwyraźniej jacyś kumple Micka z dzieciństwa - przyp. Grim). I tak, jak bójka między Ralphim i Scottem Farcusem otrzymała miano "Sprawy Farcusa" (Mick ma na myśli scenę z filmu "Prezent pod choinkę" z 1983 roku - przyp. Grim), tak to wydarzenie zapisało się w mojej pamięci jako "Sprawa Cheesmana". Nawet jeśli nie mieszkałem w pobliżu domu Andersona, to moja zdolność to przebycia sporego wzgórza i kilkuset metrów lasu w ciągu paru minut, czyniła ze mnie sąsiada Chrisa. Graliśmy na ulicy w hokeja, tuż przy domu Andersona, naszymi przeciwnikami była banda Cheesmana, małe rzezimieszki. Znałem niemal wszystkich tych chłopaków, właściwie wszyscyśmy się znali i lubili, tym bardziej zdziwiły mnie zasady ogłoszone przez Martina Moecklera - "Gramy trzy piętnastominutowe tercje" (Martin miał zegarek ze stoperem i alarmem). "Czas zatrzymuje się w momencie bójki na lodowisku". Momencik... Może wyda się wam dziwne, że usłyszycie to od gościa, którego ciało ma w sobie 325 szwów, ale cała ta koncepcja bijatyki między przyjaciółmi wydała mi się bardziej niedorzeczna niż Joey Abs z pasem mistrzowskim (członek Mean Street Posse - przyp. Grim). Zapytałem: "Jak to, w momencie bójki? Czy my mamy zamiar się tutaj bić?". Wszyscy spojrzeli na mnie, jak na długłowe zwierzę. "Oczywiście" - powiedział Bobby Christman - "A kiedy bójka się zacznie, Martin zatrzyma czas".

To był mój pierwszy "oficjalny" mecz w ulicznego hokeja, choć już wcześniej zacząłem biegać z kijem hokejowym - zdaje się, że od czasu, kiedy udało mi się wskoczyć na platformę, na której zawodnicy NY Islanders świętowali zdobyć Pucharu Stanleya. Wciąż licząc na to, że żadnych bijatyk nie będzie, tuż przed rozpoczęciem meczu zagadnąłem Boba Christmana - "Stary, ale te bójki nie zdarzają się chyba zbyt często?". Bob odpowiedział: "Oczywiście, że się zdarzają. Niemal w każdym spotkaniu!".

Łatwo się domyślić, że już po trzech minutach Martin musiał zatrzymać zegar. Chris Anderson, ochrzaniony za zbyt ostre wejścia, powiedział Chuckowi - "Przestań grać jak jakaś cipka!". Cheesman nie zareagował, zrobił to jednak Scott Burgoine, który powiedział: "Chuck, słyszałeś to? Anderson nazwał cię cipką!". Technicznie rzecz biorąc, Burgoine nie miał racji - "grać jak cipka" a być "cipką", to jednak dwie różne sprawy. Ale w ferworze walki, żaden z dwunastoletnich "facetów", którym dopiero wyrastały pierwsze włosy na jajach, nie zwrócił na to uwagi. Rękawice i kije runęły na lód, zegar się zatrzymał, zaczęła się bójka.

Nie pamiętam, kto wygrał, kto się dołączył do bijatyki, nie pamiętam nawet wyniku spotkania. Wiem tylko, że była to najgłupsza rzecz, jaką widziałem w życiu. No, może z wyjątkiem Memphis, rok 1988 (Mick walczył wtedy w lokalnej promocji CWA), kiedy spadałem z dużych wysokości na betonową podłogę za jedyne 25 dolarów za noc. Tak, CWA przebijało "Sprawę Cheesmana" jeśli chodzi o idiotyzm. A wracjąc do hokeja, to był ostatni raz, kiedy zagrałem mecz i minęło wiele lat, zanim zdecydowałem się obejrzeć NHL w telewizji.

Wiadomo, hokej to popularna dyscyplina i wspaniały sport, o ile gracze mają odpowiednie umiejętności i grają zgodnie z przepisami. Zabrałem kiedyć Colette i dzieciaki na mecz lokalnej ligi hokeja (drużyna Pensacola Ice Pilots) niedaleko naszego domu, i miałem nadzieję zobaczyć piękne widowisko. Zamiast tego obejrzeliśmy wiązankę nieczystych zagrań, uderzenia kijem w jądra, mnóstwo ostrych wejść (na niektóre akcje nie zgodziliby się nawet w WWF), trzy regularne bójki i sporo krwi. Jakby tego było mało, maskotka drużyny (Lotto Ball - przyp. Grim) uwzięła się na mnie, i "dla zabawy" częstowała mnie kuksańcami. Nie mogłem, w przeciwnieństwie do gali wrestlingowej, tłumaczyć dzieciakom, że zawodnicy tylko udają albo, że po skończonym meczu uścisną się i podadzą sobie ręce. Dewey i Nicole byli po meczu za kulisami, widzieli rany hokeistów, czuli nieprzyjemną atmosferę szatni. Ice Pilots chcieli, żebym opowiedział im o Hell in a Cell z Takerem, a ja chciałem się dowiedzieć, dlaczego tak piękny sport musi być niszczony przez tego typu rynsztokowe zagrania. Ich odpowiedź zasmuciła mnie. "Każą nam walczyć" - powiedział jeden z pokiereszowanych hokeistów, który prawdopodobnie nigdy nie ożeni się z kobieta pokroju Janet Jones (żona Wayne'a Gretzky'ego - przyp. Grim) - "Jeśli nie będzie bijatyki, liczba widzów będzie spadać, a w rezultacie liga i zespoły się rozpadną".

Ludzie, jeśli walki mają być częścią waszej pracy, dam wam kilka wskazówek. Zacznijcie używać chopsów, udawanych ciosów palcem w oko, a nawet wprowadźcie do waszego repertuaru coś w rodzaju People's Elbow. Zacznijcie sprzedawać te ciosy, zacznijcie "oszukiwać". We wrestlingu to działa!

Lacrosse próbuje prześcignąć złą reputację hokeja. Grałem w to jakieś pięć lat, jako nadspodziewanie szybki bramkarz, o którym mówiono, że zakłada spodenki z wzorem "bullz-eye" na jajach, że gra w wojskowych buciorach i w ramach wojny psychologicznej zjada robaki przed meczem. Taką miałem reputację, choć w rzeczywistości tylko raz, na obozie lacrosse, zagrałem w takich spodenkach, wojskowe buty założyłem również jeden, jedyny raz, kiedy zapomniałem moich korko-trampków. Robaka też zjadłem raz w życiu, na jakimś juniorskim obozie. Ale wiecie, jak to jest z reputacją, raz coś podchwycą i...

W ciągu moich pięciu lat na boisku do lacrosse, widziałem dokładnie dwie bójki (było to we wczesnych latach osiemdziesiątych - przyp. Grim). Wiele lat później obejrzałem w telewizji półminutową reklamę MLL (Major Lacrosse League - przyp. Grim). W ciągu tych trzydziestu sekund byłem świadkiem trzech bijatyk. I mówię wam, nie ma to jak oglądanie kilku okładających się wzajemnie absolwentów Ivy League (sportowi stypendyści z uczelni siedmiu stanów położonych w północno-wschodniej części USA - przyp. Grim), tylko po to, aby wreszcie docenić pojedynki Pete Gas'a na ringu (kolejny Mean Street Posse - przyp. Grim). Szkoła, do której uczęszczałem (Ward Melville - przyp. Grim) to swoista wylęgarnia talentów lacrosse'a. Znam kilku zawodowców - podobnie jak hokeiści Pilots, przyznali, że wywiera się na nich presję, w celu wywoływania bójek podczas meczów. Te bójki nakręcają koniunkturę, są podstawą egzystencji MLL. Te walki są naprawdę, choć czasem można odnieść wrażenie, że to tylko udawanie. Rozumiem sytuację graczy MLL i żal mi ich, kiedy pomyślę, że kiedy liga upadnie, to wrócą do swoich wyuczonych zawodów, do leczenia ludzi, do kancelarii prawnych.

Przeczytałem wiele autobiografii popularnych futbolistów kiedy byłem dzieckiem. Wielu z nich pisało o swoich skłonnościach do agresywnej gry, do pozbawiania przeciwników przytomności, ale, do diabła, większość z nich tylko się tak przechwalała. Jack Tatum (gracz NFL, znany głownie z tego, że po jego ostrym wejściu inny zawodnik, Darryl Stingley, został sparaliżowany - przyp. Grim) w swojej książce "Nazwali mnie zabójcą" wspomina swoje przerażenie tuż po tym, jak niemalże zabił Stingleya. Oczywiście wiem, jak przebiega współpraca z ghostwriterami (osoby z "lekkim piórem", które spisują wspomnienia znanych, acz pozbawionych talentu narratorskiego, sportowców lub aktorów - przyp. Grim), wiem, że dostają oni coś w rodzaju "creative control", ale w tym wypadku wierzę Jackowi na słowo, aczkolwiek mam nadzieję, że nigdy nie musiał znosić takiej nagonki.

W ciągu piętnastu lat profsjonalnej kariery wrestlera, jeden, jedyny raz zostałem "znokautowany" i straciłem świadomość - było to w czerwcu 1998 roku, w pamiętnym Hell in a Cell. Mój przeciwnik w tamtym pojedynku, the Undertaker, wspominał, że nie był do końca świadomy tego, co się ze mną działo, choć w pierwszej chwili poważnie się przejął. Mnie również zdarzyło się pozbawić przytomności kilku przeciwników i tak samo nie czułem się z tego dumny - raczej czułem nieprzyjemny ucisk w żołądku, kiedy czekałem, aż odzyskają przytomność.

Pamiętam wydarzenie z NFL z 1985 roku - zderzenie Joe Theismanna z Lawrence Taylorem, którego skutkiem było wieloodłamowe złamanie nogi Theismanna i koniec jego kariery. Chyba najbardziej ohydny moment w historii sportu zadowowego (polemizowałbym - choćby złamanie nogi przez Duńczyka w półfinale EURO'92 czy też atak Roya Keane'a na kolano Alfa Haalanda w meczu Premiership w 2001 roku były równie, jeśli nie bardziej, obrzydliwe - przyp. Grim). Oczywiście był to nieszcześliwy przypadek, świadczy o tym natychmiastowa reakcja Taylora, który rzucił z się z pomocą leżącemu i wyjącemu z bólu rywalowi. To nie był przyjemny widok i nie sądze, żeby komputerowi mózgowcy oglądali go w kółko na domowych magnetowidach, jak robią to w dzisiejszych czasach z moim słynnym upadkiem z klatki.

Spotkałem Theismanna po latach, w 1997 roku w Charlotte, NC. Okazało się, że wiedział, kim jestem, ale potrafił ukryć swoje podekscytowanie tym spotkaniem. Szanowałem Joe za jego wspaniałą karierę, doskonałe komentarze (Theissman po zakończeniu kariery komentował mecze NFL - przyp. Grim), ale przede wszystkim za to, że przez wiele lat posuwał Cathy Lee Crosby (aktoreczka, amerykańska sexbomba lat siedemdziesiątych - przyp. Grim). Postanowiłem przełamać lody. "Przepraszam, panie Theismann" zagaiłem, myśląc o tych wszystkich kretynach, którzy to mnie zaczepiali przez lata kariery, "w 85 roku pan TAK NAPRAWDĘ NIE ZŁAMAŁ nogi, prawda?". Joe roześmiał się niczym Harvey Korman (amerykański komk - przyp. Grim), a później opowiedział mi parę pikantnych historii o Cathy Lee, przez co nie mogłem spać przez okrągły tydzień. No dobra, niezupełnie to zrobił, ale faktycznie zaśmiał się jak Harvey Korman. Tak oto wypadek Theismanna dał mi okazję, przynajmniej na chwilę, do zrekompensowania sobie lat frustracji idiotycznymi pytaniami kretynów mieniących się fanami wrestlingu.

Boks - no, tutaj będzie jeszcze lepsza historia. Bokserzy nie dość, że w każdej walce starają się zrobić z mózgu rywala bezkształną galaretę, to jeszcze po skończonym pojedynku powinni podziękować Bogu, że wciąż mają siłę, aby walczyć.

Jakiś rok temu musiałem wyrzucić ze szkółki bokserskiej, którą prowadzę, dwóch jedenastoletnich chłopców. Kiedy wytłumaczyłem ich ojcu (który wcześniej zapewniał mnie, że obaj mają po czternaście lat), że to jeszcze dzieci, że są zbyt młodzi, aby boksować, ten poczuł się bardzo zawiedziony. Stwierdził, że obaj to urodzeni bokserzy, twarde zabijaki i potrzebują treningu, żeby wypracować nokautujący, miażdżący cios. Nagle poczułem się winny: kimże jestem, aby zabraniać tym dzieciakom trenować. Dlaczego odbieram im dostęp do tych wszystkich sprzętów, które pomogą im znokautować jednym ciosem ich równieśników.

A co z zamieszkami na trybunach, śmiertelnymi wypadkami i całą tą przemocą na stadionach piłki nożnej? Oj, przepraszam, póki co miałem mówić o sportowcach, a nie o kibicach.

Wrestling jest bardzo fizyczną formą rozywki. Dostarczamy widzom atrakcji, dając im wierną kopię prawdziwej bijatyki, z domieszką innych elementów, których raczej trudno uświadczyć w rzeczywistości. Czy kiedykolwiek widzieliście skontrowany Irish whip w ulicznej bójce lub w zapasach olimpijskich? A taki moonsault lub hurricanranę? Albo Worm??? W życiu. Z drugiej strony, jak pokazuje choćby "I Quit" match, zdarza nam się używać krzeseł, a te mogą zaboleć i wydaje mi się, że zmniejszenie uderzeń krzesłem w głowę byłoby wskazane. A uderzenia w plecy? Bez przesady - to jeden z epizodów, który najbardziej podoba się ludziom, poza tym, plecy bolą co najwyżej minutkę lub dwie.

O tak, uderzenie stalowym krzesłem w potylicę jest bardzo bolesne, chyba, że użyjesz odpowiednio spreparowanego krzesełka, o czym wie dziś wielu smartów. Osobiście, nigdy nie wiem, gdzie znaleźć to oszukane krzesło, więc, gdyby to wszystko miało być naprawdę, mam nadzieję, że ktoś uprzedzi mnie, którego krzesła użyć. Z drugiej strony nie sądzę, że używanie krzeseł do innych celów niż siedzenie na nich, miałoby doprowadzić do upadku naszej cywilizacji. Nie zdarzyło mi się słyszeć w mediach komunikatu o rabusiach, uzbrojonych w składane krzesła. Nie widziałem nigdy zamieszek ekstremistów, ze stalowymi krzesłami w dłoniach. Nie wyobrażam sobie zrobienia rozpierduchy na dzielnicy przy pomocy krzeseł (Mick użył zwrotu drive-by który oznacza jazdę samochodem przez wrogą dzielnicę i strzelanie, np. do konkurencyjnych gangów - jak wiadomo, z krzesła wystrzelić się nie da, to taki żarcik Foley'a - przyp. Grim), choć plotka głosiła, że wojna raperów z obu wybrzeży USA zaczęła się od niewinnego chairshota w Vegas, podczas walki Butterbeana.

Przypominam sobie wywiad, którego udzieliłem jakiś czas temu, ale uznano go za "zbyt obrazowy", nawet jak na ECW TV. Nigdy nie został wyemitowany, więc mamy tu do czynienia z prapremierą. Pamiętajcie, że wywiad ten nakręcono w bardzo dużym zbliżeniu, tak, że w telewizji widać byłoby tylko moją twarz, wykrzywioną grymasem bólu.

Byłaś moja, czyż nie? Moja i tylko moja. Mogłem używać cię do woli, wszystko było OK, bo nikt inny nie miał do ciebie prawa. A teraz, kiedy budzę się rano i trzymam cię w ramionach, używam cię, ze świadomością, że wcześniej trzymali cię w ramionach inni faceci. Używali cię. Czterech albo pięciu w ciągu jednej nocy. A ja musiałem to wszystko oglądać, ty tania dziwko, musiałem udawać, że podoba mi się, jak huśtasz się, w górę i w dół, w górę i w dół, znowu i znowu, na ich rozgrzanych, pulsujących główach. A ty oczekujesz, że nie będzę się przejmował? Kiedy Tommy Dreamer otwiera cię szeroko i pochyla się nad tobą w obecności wszystkich w szatni? Cóż, przejmuję się, bo cię kocham i zawsze będę cię kochał i zawsze wrócę do tej, którą kocham.

Teraz kamera się oddala, pokazując mnie przytulającego czule stalowe krzesełko i wychodzącego z pokoju, wciąż z krzesłem w objęciach. Kamera w waszych głowach wciąż się oddala, oddala, aż wreszcie wygasa, tak jak znika wasza erekcja, mali zboczeńcy.

Nieźle, co? Może po tym, jak podbiłem listę bestsellerów "New York Times'a", przyszła pora na ostatni bastion kreatywnej literatury - listy do "Penthouse"...

dodane przez theGrimRipper w dniu: 03-02-2008 11:52:19

Udostępnij

Komentarze (7)

Skomentuj stronę

: : (opcjonalnie) :

Świetna robota, Grim. Wielkie dzięki - świetnie się czytało!

napisane przez Raven w dniu : 03-02-2008

Teraz czytam to "inaczej" (przy tłumaczeniu bardziej skupiałem się na zdaniu lub akapicie, tu widzę spójną całość) i trzeba przyznać, Mick ma cholernie fajne poczucie humoru ;-)

napisane przez theGrimRipper w dniu : 03-02-2008


Cytat:

Ludzie, jeśli walki mają być częścią waszej pracy, dam wam kilka wskazówek. Zacznijcie używać chopsów, udawanych ciosów palcem w oko, a nawet wprowadźcie do waszego repertuaru coś w rodzaju People's Elbow. Zacznijcie sprzedawać te ciosy, zacznijcie "oszukiwać". We wrestlingu to działa!


Ten fragment mnie zniszczył !

Świetna robota Grim . Bardzo dobra lektura na poprawienie sobie humoru : )

napisane przez LegendKiller w dniu : 03-02-2008

Świetnie przetłumaczone i świetnie się czyta ;) Super robota Grim.
W ogóle na czasie temat, ostatnio ktoś na forum znowu chciał zobaczyć śmierć Owena. Dla takich to powinna byc lektura obowiązkowa.

napisane przez Biggmac w dniu : 03-02-2008

Dobra robota Grimm (wiem, że jestem kolejną osobą którta to pisze).
Mick porusza dobrze temat przemocy w wrestlingu - przecież każdy wie że wrestling (jak każdy produkt) musi się sprzedać, czyli dopasować do klientów. Dlatego zgadzam się z stwierdzeniem, że w wrestlingu znajdujemy odbicie naszych czasów (niestety, dziś ludzie lubią jarać się ringowym beztalenciem, które tylko ekspanuje swoje modne błyskotki), a przemoc jest konsekwnecją tego odbicia. Dlatego przemoc w wrestlingu zawsze będzie obecna - chairshoty to są nawet w takim ROH. Tylko jeszcze pozostaje kwestia, jak bardzo brutalny powinien być wrestling? PRzeciwnicy wrestlingu zapewne stwierdzą, że im więcej przemocy, tym lepiej. Ale to nie jest prawdą - jakby tak było, to takie CZW byłoby numerem jeden w USA. A skoro tak nie jest, może znaczyć tylko tyle, że fani wrestlingu aż takimi popaprańcami nie są. (Osobiście lubie oglądać hardcore wrestling i nie mam nic przeciwko federacjjom propagującym ten styl).

napisane przez Vaclav w dniu : 03-02-2008

Gdybym był Vincem McMahonem, też bym podziękował Mankindowi za taki scenariusz :lol: . Moim zdaniem nie różnił się on niczym od angle'i, które wspominamy z obrzydzeniem. Jeżeli jednak fani wiedzieliby, że to pomysł Micka Foleya, prawdopodobnie przyjęliby go ciepło. Może nawet pochwaliliby go. W końcu tylko Vince ma prawo wymyślać najgorsze rzeczy :).

Dzięki za tłumaczenie, Grim, czekam na kolejne :spoko: .

napisane przez SixKiller w dniu : 07-02-2008

Dobra robota.
"Testicular fortitude" to by było po naszemu coś w rodzaju "twardy i hardy", a ogólnie oznacza nic innego jak faceta z jajami, kogoś odważnego.

napisane przez FH w dniu : 07-02-2008

Reklama

Partnerzy

plagiat

Czat

Kontakt

Poznaj redakcje portalu.

Napisz do nas: redakcja@wrestling.pl

Reklamy