Od dłuższego czasu, czyli od ładnych czterech/pięciu lat, zwykliśmy narzekać na produkt WWE. Oczywiście ktoś złośliwie powiedziałby, że prawdziwi fani nie uznają tego produktu, odkąd federacja Vince'a weszła w erę PG, ale co by nie mówić, do zeszłego nikt, powtórzę: NIKT przy zdrowych zmysłach nie pomyślałby, że WWE może stracić pierwszą pozycję w rankingach na najlepszą federację wrestlingową. Największe gwiazdy, najbardziej rozpoznawalne nazwiska, lukratywne kontrakty i masa pieniędzy wpływająca na konto federacji sprawiały, że obrosła wokół niej aura nieśmiertelności, aura samca alfa na rynku. Jednak w pewnym momencie zaczęło dziać się coś na tyle niepokojącego, że dziś słowo "wrestling" moglibyśmy wykreślić z ich nazwy i to bardziej odpowiadałoby temu, co tam oglądamy, a zagorzałych fanów sam z czystym sumieniem nazywam fanami rozrywki sportowej, nie wrestlingu. Pierwsze zgrzyty - odejście Deana Ambrose'a NXT i emeryci Podział brandów i problemy kadrowe Comedy booking Przykład poważniejszego Austina Theory
Do różnych rzeczy można się doczepić, odkąd zacząłem oglądać WWE w 2014 roku. Tragiczna jakość dywizji tag team, John Cena grzebiący niektórych zawodników, podłożenie Undertakera na WrestleManii (znowu), Stardust i tak dalej. Czy to jednak powody, dla których rzuca się federację? Nie. Jednak 2018 rok przyniósł dużo dziwnych emocji. Powrót The Shield, chorobowe Romana Reignsa i zrzucenie tytułu, tag teamowe złoto dla Rollinsa i Ambrose'a, zdrada Ambrose'a... też coś zauważyliście? Stajnia, na której powrót czekał cały świat, wróciła i...WWE jakoś to spaprało. Wyjmując chorobę Reignsa, bo to niczyja wina, dostaliśmy nagle heel turn Ambrose'a. Pamiętam, że przyjąłem to z jakimś niesmakiem. Nie dlatego, że obijany był face Rollins, ale dlatego, że czułem, że w tym momencie coś poszło nie tak. Cały ten feud panowie toczyli jakby wbrew sobie. No i proma Deana... Czuć było, że cenzura i skrypty jakoś zabiły tę rywalizację. Ale w końcu wtedy nie znałem alternatywy.
Tak czy siak: na początku 2019 Ambrose ogłasza ODEJŚCIE Z WWE. Pierwsza tak duża gwiazda od czasu CM Punka, która odchodzi i mówi wprost, jak wygląda WWE od środka. A kolorowo nie jest. Ciągłe heel turny i face turny robione bez pomysłu, tylko żeby odwalić jakiś program? Jest. Skrypty, do których Dean był zmuszany, mimo zgłaszania swoich poprawek? Jest. To, że jego niesamowita koneksja z fanami nigdy nie została wykorzystana, pozwolę sobie pominąć, ale zaczęła nam się rysować nieco niewolnicza struktura WWE. Dodając niezliczone live eventy, podczas których dochodzi do tych samych walk, mamy gotowy obraz umęczonego zawodnika pod ponckim Vince'em.
Na podniecanie się AEW w tamtym okresie było zdecydowanie za wcześnie, ale takie odejście nie tylko rzuciło trochę światła na fakt, że najciemniej jest pod latarnią, ale pokazało reszcie szatni, że owszem, można odejść z WWE samemu.
Gdzieś między 2019 a 2020 rokiem WWE czerpało dumę ze swojej kobiecej dywizji i rzeczywiście roster był naprawdę świetny i z kobiecego wrestlingu można było być naprawdę zadowolonym. Jednak równie głośno było o ówczesnej rozwojówce. Adam Cole (baybay), Undisputed Era, Johnny Gargano, Tommaso Ciampa i reszta wyśmienitych nazwisk pod wodzą Triple H'a sprawiła, że niektórzy zaczęli dostrzegać w NXT najlepszą tygodniówkę od WWE i godnego konkurenta AEW Dynamite. Dzisiaj brzmi to jak żart. Tak czy inaczej, federacja była wtedy w specyficznym miejscu. John Cena odszedł od pełnoetatowej pracy, Undertaker odchodzący na emeryturę, Roman Reigns nienawidzony, najlepszy heel ostatnich lat, Seth Rollins, przedstawiany jako naczelny face. WWE nie miało twarzy (nawet jeśli na większości plakatów wisiał szyderczo Fiend). W teorii, mając takie problemy, idealnym wyjściem byłoby przeniesienie wcześniej wymienionych rozwojówkowiczów do głównego rosteru i tam zacząć budować program czy to wokół Adama Cole'a, czy wokół Johnny'ego Gargano. Zamiast tego... wszyscy wymienieni ugrzęźli w NXT aż do 2021. Co więcej - nie dość, że z NXT przestały pojawiać się call-upy, to gdy już się pojawiały, każda osoba z NXT wrzucana była w jobber/low-card gimmicki. Co stało za takimi decyzjami? Do dzisiaj nie umiem powiedzieć.
Co więcej - w okolicach 2019 zacząłem sobie uświadamiać, że WWE zamiast sprowadzać nowe talenty ma ewidentnie dziwny fetysz na przywracanie emerytów. Na widok Goldberga miałem już odruchy wymiotne, a ten dostawał title shoty do 2022...
Gdy po kilku latach przerwy do WWE ponownie zawitał brand split, wzbudziło to sporo pozytywnego odzewu. Beneficjentami takiego rozwiązania szybko stali się Finn Balor, Dean Ambrose czy Kevin Owens. Z biegiem lat jednak przybywało zwolnień, a nowych gwiazd nadaremno szukać. I tak utknęliśmy obecnie gdzieś w punkcie, że ma się wrażenie, jakby rostery Raw i SmackDown liczyły po maksymalnie 10 osób. I jakoś nie umiem zaakceptować, że odpalając dowolną tygodniówkę, widzę te same twarze mówiące i robiące te same rzeczy tydzień w tydzień. Wyjątkiem od tej reguły w ostatnich tygodniach jest Ciampa, który pojawia się... atakuje krótko Mustafę Aliego i odchodzi. Nawet bez słowa.
Ten sam problem był przyczyną, dla której Damian Priest musiał przerwać tygodniowy open challenge o mistrzostwo US. No bo jak bronić pasa, jeśli po kilku tygodniach zaliczył już cały roster Raw?
Z tej samej przyczyny zdarza się, że gdy trzeba podłożyć dobrego wrestlera innemu, żeby zacząć jego push, WWE z braku laku musi podkładać wrestlerów, których za chwilę będą musieli użyć jako pretendentów dla któregoś z mistrzostw. W taki sposób z niebytu porażek Ricochet z dnia na dzień stał się mistrzem interkontynentalnym. Niewiarygodnym mistrzem, ale kogo obchodzą tytuły midcardowe, right, pal? Damn right.
I tak dochodzimy powoli do miejsca, w którym stare marki jak Cena, Triple H czy Jericho (Tony Khan macha rączką) odeszły, a najmłodsze talenty, na których opierało się NXT, zostały zwolnione, zeszmacone lub skusiły się na bezpieczny kurs do AEW. I tu moim zdaniem zaczął pokazywać się największy problem WWE ostatnich lat, czyli robienie z 90% stałego od lat rosteru postaci komediowych. Bo czy można inaczej traktować to, jak dzisiaj wyglądają główne postacie?
A zaczęło się dosyć niewinnie, bo gdy Sami Zayn heel turnował jako zmęczony i zdesperowany kolejnymi porażkami bezpłciowy face, gimmick szaleńca wydawał się wręcz odpowiedni. I rzeczywiście znalazł on swoje stałe miejsce w karcie SmackDown. Gdy Bray Wyatt w 2019 wprowadzał Firefly Funhouse do ramówki Raw, ludzie byli wręcz zachwyceni. Nie, nikogo nie podniecał Bray Wyatt w sweterku. Podobało się dlatego, że za tą karykaturalną postacią krył sie Mr. Let Me In - demoniczny The Fiend.
Jednak coś, co było oryginalnymi odstępstwami od reguł, WWE zmieniło w regułę. Bo nie umiem inaczej wytłumaczyć sobie wyciągnięcia znikąd Riddicka Mossa, wciśnięcie go w jakiś dziwny strój 40-letniego skauta i oparcie jego postaci na mówieniu kiepskich żartów. Austin Theory wedle zamysłu Vince'a McMahona miał odgrywać rolę jednego z ważniejszych heeli w federacji. Jak zadebiutował? Szczerząc się jak głupek i robiąc wszystkim... selfie. Ktoś mógłby pomyśleć, że w realiach WWE była to jego akcja kończąca. I najgorsze, że pewnie naprawdę mieliśmy się z tego śmiać. Pete Dunne nagle stał się dziwnie zachowującym się Butchem. Nie wspominając, że jego ring gear to też pospolite ciuchy z lat 50.
Jednak co ze stałymi gwiazdami? Niestety - robi się tylko gorzej. Baron Corbin? Walczy w ciuchach, w jakich można iść do dobrej knajpy i mówi więcej o tym, ile ma pieniędzy, niż o swoich umiejętnościach w ringu. Sheamus? Prowadzi bandę dziwnie ubranych Irlandczyków i jakoś ciężko doszukiwać się tam grosza powagi. Seth Rollins? Niestety czas nie oszczędził nawet najlepszego performera ostatnich lat. Próbując zrobić z niego Jokera, WWE zrobiło z niego praktycznie klauna-przegrywa. I to nawet nie Pennywise'a, choć tańczą podobnie.
Jak widać, WWE uznało, że wobec braku nowych dużych gwiazd trzeba wcisnąć te stare w nowe, dziwne gimmicki i to załatwi sprawę. To tak, jakby mieć nowe gwiazdy...
Lekka korekta wizerunku Austina Theory (nie bójcie się, na pewno nie była zamierzona) zdaje się jedynie uwydatniać, ile zyskuje produkt WWE, gdy zamiast usilnie wciskanej nam "rozrywki" federacja serwuje po prostu znośny wrestling. Chodzi mi mianowicie o fakt, że odkąd Austin zdobył Mistrzostwo Stanów Zjednoczonych, coś w jego charakterze drgnęło. Nagle skończyło się szczerzenie, cykanie fotek z losowymi osobami i tępe wpatrywanie się w Vince'a. Zaczęły się za to czysto heelowe proma, wspomagane genialnym jak zawsze Mizem, nieczyste zagrywki i w końcu bijąca z młodego na dorobku zawodnika arogancja. I dla mnie dopiero to było jego rzeczywistym heel turnem, dokonanym dzięki feudowi z Patem McAfeem. Obecnie prowadzi feud z pasem mistrzowskim w tle (kiedy to ostatnio zdarzyło się na poziomie midcardu?) i zamiast robienia z siebie nieogarniętego dziecka, wszedł w rolę krnąbrnego ulubieńca szefostwa WWE - rolę, która zawsze działała i działać będzie, przynajmniej w tej federacji. I jakby od razu skończyły się narzekania na jego osobę. Niesamowity zbieg okoliczności, prawda? Sam nie spodziewałem się, że zabierając nieśmieszne akcenty humorystyczne z jego postaci, naprawdę mi się spodoba. A mówimy o człowieku, który przecież znalazł się tam gdzie jest, bo przyniósł Vince'owi złote jajo. Podkreślę: bo przyniósł złote jajo!
Czy pójście w "sports entertainment" to odpowiedź WWE na przywłaszczenie sobie "pro wrestlingu" ze strony AEW? Nie byłoby to dziwne, chodź niewątpliwie szkodliwe i złe. Bo ostatecznie fakt, że federacja daje nam walki Mossa, Corbina czy Knoxville'a na PPV, jest spowodowane najzwyczajniej tym, że ma nas to jakoś bawić i sprawić, że pozostaniemy przy produkcie. Sam przez takie zachowania od produktu niemal całkowicie odszedłem i mogę mieć jedynie nadzieję, że kiedyś jeszcze zobaczymy w WWE mniej komedii, a więcej dobrego wrestlingu.
Comedy Gimmicki gorsze od Shit Bookingu? - O problemach WWE
Komentarze (0)
Skomentuj stronę