Teraz więc zostawiłem swoje lata w Portland za sobą i jechałem do Północnej Karoliny, gdzie Wschód spotyka się z Zachodem. Jak pamiętacie, w pewnym momencie opowiadałem, że moim odpowiednikiem na Wschodzie był Ric Flair. Teraz jednak obaj mieliśmy grać w jednej drużynie. Nie było już wielu wielu kilometrów oddzielających nas od siebie. Flair i ja mieliśmy walczyć w tym samym miejscu, idąc łeb w łeb. Czy była zatem tak duża szatnia, która pomieściłaby nas obu, młodych pionierów z wielkim ego? Miałem się tego dowiedzieć…
Byłem w kontakcie z moim wrestlingowym kolegą, Ray'em Stevensem, z którym walczyłem w San Francisco, a on dał mi namiar do jego kolegi bookera z Charlotte - Georga Scotta. Po wieściach o mich dobrych występach z Georgii, Scott zaprosił mnie do Północnej Karoliny, aby dać mi szansę występu na Wschodnim Wybrzeżu. Spakowałem się do mojego "Yellow Canary" i uderzyłem w trasę. Po drodze zatrzymałem się w miejscu nazywanym "Silver Dollar Saloon", gdzieś w Montanie. Zarezerwowałem sobie pokój hotelowy i poszedłem prosto do baru. W salonie wszędzie były srebrne dolary - były zalaminowane w barze, na ścianach, w całym miejscu. Było tam kilku gości siedzących przy barze i rozmawiających. Wspominali coś o tym, że grali w piłkę z Wahoo McDanielsem. Spotkałem go kilka lat temu jeszcze w AWA. Więc dosiadłem się do nich, zaczęliśmy wspólnie rozmawiać i pić. Przyznam szczerze, że popiliśmy ostro i nie za wiele pamiętam z tej nocy, ale przypominają mi się stałe pytania, które mi zadawano - "Czy wrestling jest prawdziwy czy udawany?" Pamiętam też, że była jakaś bójka, ale to wszystko, bo więcej mi uciekło. Następny w mojej pamięci jest dopiero poranek w moim hotelowym pokoju. Leżałem na łóżku w moim ubraniu. Na stoliku obok leżał mój zegarek, pieniądze i portfel. Rozejrzałem się po pokoju i zobaczyłem, że drzwi zostały wyrwane z futryny, a na środku mojej podłogi leżał wielki kowbojski kapelusz. Nie wiedziałem co się tam wydarzyło, ale wiem jeszcze jedną rzecz: są takie momenty, w których trzeba się zdecydować "walczyć czy uciec" - to był ten, w którym trzeba uciec. Wyskoczyłem z mojego łóżka, chwyciłem kapelusz, pieniądze, zegarek portfel, wskoczyłem do auta i wyjechałem.
Jechałem przez Oklahomę, a kiedy poczułem zmęczenie zatrzymałem się w jakiejś małej mieścinie - nie pamiętam nawet jej nazwy. Oczywiście pierwszym miejsce do którego zajrzałem był bar, a tam…kolejna bójka. Jakiś gość wyciągnął nóż, ale zdążyła się pojawić policja. To była lokalna społeczność i jak myślicie, kogo policjanci nie znali? Oczywiście mnie. Zostałem wykopany z baru. Wsiadłem do mojego "Żółtego Kanarka" i znów uderzyłem w trasę. Wreszcie dotarłem do Północnej Karoliny i zarezerwowałem sobie pokój w Tuckasegee Days Inn. Było to miejsce podobne do niesławnego Bomber Hotel, ale wszystkie moje dziwne doświadczenia z Portland nie miały porównania z tym, co na mnie czekało. Większość zawodników, która pracowała tam, mieszkała w Days Inn, a wtedy między nami rozwinęło się bardzo poczucie koleżeństwa, jakiego nie było w żadnym innym profesjonalnym sporcie. Byliśmy kimś więcej niż współpracownikami czy bractwem - byliśmy braćmi krwi. Oczywiście, nie zrozumcie mnie źle - mieliśmy swoje jakieś zabawy, śmiechy czy nawet sprzeczki, ale także każdy pilnował pleców kolegi w czasie kłopotów. Pilnowaliśmy siebie nawzajem nie tylko na macie, ale także podczas podróżowania po Stanach czy poza nimi.
Wielu świetnych zawodników walczyło w NWA prowadzonej przez Jimmy'ego Crocketa. Byli to Ray Stevens, Jimmy Snuka, Ricky Steamboat, Ric Flair, Dory Funk, Jack Mulligan, Jack i Jerry Briscoe, Dusty Rhodes, Harley Race, Andre the Giant czy Gene i Ole Anderson. Jak widzicie po nazwiskach - było to miejsce, w którym walczyli chłopcy o słusznych gabarytach. Każdy z tych wrestlerów był gwiazdą, więc Crockett nie mógł ułożyć słabej karty mając takich zawodników. Wiedział, że może dać widzom to na co przyszli i za co zapłacili, a my mieliśmy pewność, że za nasze występy zostaniemy dobrze wynagrodzeni. Jednak dlatego, że byliśmy świetni w tym co robiliśmy i zarabialiśmy dobre pieniądze, nasze życie nie było tam łatwe. Im lepsi byliśmy, tym więcej od nas wymagano. Wciąż były długie dwustu-, trzystu-, czterystukilometrowe wyprawy i tygodnie, w czasie których pracowaliśmy każdej nocy. W wyniku tego cały czas spędzaliśmy razem. Próbowaliśmy bawić się i w ringu i poza nim. Jednak to co może wyglądać na zabawę w oczach jednych tak naprawdę było drogą do utrzymania zdrowia psychicznego. O ile łzy i pot pomiędzy linami oraz narkotyki i alkohol nie zabiły nas wcześniejszego dnia, kolejnego szliśmy na siłownię, aby to wszystko z siebie wycisnąć. Jednak każdy z nas miał swoją własną "truciznę", której używał, aby nabierać rano energii na wyciskanie ciężarów. Po porannych treningach, znów wybieraliśmy się w drogę. Możecie wierzyć lub nie, ale był pewien sposób, aby naszą podróż uczynić szaloną. Poza swoimi ringowymi rzeczami, mieliśmy także "wrestling survival kit". Była tam Neosporina, aby zwalczać infekcje przy otwartych ranach, Ting - na bakteriozę krocza, antybiotyk na wypadek choroby, trochę piwa, tabletki nasenne, gdybyśmy nie mogli zasnąć i pistolet dla obrony.
Docieraliśmy do miasta, w którym wieczorem rzucaliśmy swoimi ciałami przez kilka godzin, a potem kiedy event dobiegł końca, udawaliśmy się do miejsca, w którym mogliśmy przenocować, a które miało dobre jedzenie, tani alkohol i "złe" kobiety. Sposobem na nieodczuwanie żadnego bólu po walce było picie alkoholu w dużych ilościach i zażywanie tylu antydepresantów, aby nie pamiętać, że znajdujemy się w kapsule czasu. Ten sposób socjalizacji po walkach dawał nam możliwość wymyślania nowych sposobów na przyciąganie ludzi na następne gale. Wtorki były zwykle najcięższymi dniami na wschodzie. Nie ważne gdzie odbywały się walki dzień wcześniej, musieliśmy być w studiu telewizyjnym już o godz. 10 rano, aby móc udzielać wywiadów i promować nadchodzące mecze. Nikt nie był wyjątkiem w tej ekipie. To sprawiało, że mieliśmy bardzo długi dzień i noc, ponieważ mieliśmy ponad półtorej godzinne wywiady, a potem jechaliśmy do Raleigh na wieczorne pojedynki. To był ciężki dzień dla każdego z nas i gwarantuję Wam, że żaden trzeźwy atleta czy biznesmen by tego nie wytrzyma. Dlatego po rzucaniu swoimi ciałami nawzajem chodziliśmy do baru.
Po zdobyciu swojego pierwszego pasa - Mid-Atlantic TV Title - od weterana Paula Jonesa 1 listopada 1980, wygłosiłem na temat jego wieku promo. Powiedziałem coś takiego - "Yeah, Paul Jones, jesteś tak stary, że za każdym razem, jak idziesz na cmentarz, dwóch gości ściga Ciebie z łopatami!" Cóż, może to fajny dowcip, ale Jones wytłumaczył mi w trzech tysiącach słów, dlaczego nazywanie go starcem nie przyciągnie większej kasy. Powiedział, że muszę uważać na to co mówię, bo im bardziej pocisnę jakiegoś wrestlera, tym gorzej on będzie wyglądał w stosunku do mnie. Jeżeli wejdę do ringu i znokautuję przeciwnika, jak stąd do wieczności, to tak naprawdę kogo pokonam? Co udowodnię pokonując kogoś kogo nazwałem wiecznym przegranym czy starcem, jak w przypadku Paula? Teraz nauczyłem się, że muszę bardziej podbudować swoją pozycję, a wtedy rzeczywiście zwyciężę w oczach fanów.
Moje kolejne wielkie zwycięstwo w Charlotte przyszło nad człowiekiem, który zwykł mawiać - "If you want to be the Man, you've to to beat the Man!" Było to nie kto inny, jak Ric Flair. Scott postanowił wsadzić mnie do walki przeciwko swojemu najlepszemu drawowi w walce o United States Heavyweight Championship już dwa miesiące po zdobyciu przeze mnie pierwszego pasa. I muszę przyznać, że to nie było łatwe zadanie, w stylu masz i bierz, jak myślą sobie ludzie. Flair wyrobił sobie reputacje w Charlotte i nie chciał łatwo oddać swojego pasa. Znaliśmy się wszyscy, ale to był biznes, ego i duma. To była wybuchowa mieszanka.
Wtorkowe wywiady zabierały sporo czasu. Mogłem jednak robić to co chciałem przed kamerą, ale zawsze miałem na uwadze dobro federacji. Wcześniej zakładałem sobie co mogę zrobić ze swoim czasem. W paczce z wywiadem miałem także muzykę. W starciu przeciwko Buzzowi Sawyerowi w Atlancie miałem "dog-collar match". W trakcie wywiadu, wjechałem czerwonym pickupem i wziąłem na zaplecze mojego psa - Feathera, miniaturowego dobermana. Wspiąłem się na stół z rękoma związanymi z za plecami, kapturem na głowie i pętlą wokół mojej szyi. W tle grała piosenka "Bad to the Bone". Chciałem pokazać wszystkim, jaki twardy jestem i zawisłem na obroży. Potem pozostali przewrócili stół i wisiałem tak chwilę, po czym postawili mnie z powrotem na stół, podniosłem pieska i powiedziałem - "Sawyer, Ty nie jesteś wściekłym psem! Jesteś miniaturką dobermana!" To było bardzo dobre promo. Nagrali to, a potem puszczali wszystkim, którzy przybywali do biura. Nikt wcześniej nie zrobił nic takiego. Tak, jak mówiłem - wyprzedzałem swoje czasy.
Jednak kiedy przyszło mi rywalizować łeb w łeb z ulubieńcem Charlotte, Flairem, zadecydowałem o dodaniu czegoś bardziej pikantnego. Byliśmy rozpisani na walkę w styczniu 1981 roku. Stawką był US World Heavywieght Title. Na Święta postanowiłem dać mojemu przeciwnikowi prezent w ringu przed wszystkimi fanami. Owinąłem swój Mid-Atlantic Title papierem świątecznym i ofiarowałem mu ten prezent podczas nagrania telewizyjnego. Kiedy go otworzył, poinformowałem go i widownię, że rezygnuję z mojego pasa, ponieważ przejmę jego tytuł. To wywołało ogromny heat. Ric nie wiedział o tym, zaskoczyło go to, ale był profesjonalistą i to świetnie się zgrało. Postawiłem na element zaskoczenia, ale dopóki to mieściło się w poprawnym kontekście, dobrze współgrało i dawał świetną reakcję. Czasami obracało się to przeciwko mnie, ale nie tym razem. Pokonałem Rica, zdobyłem pas i pozostałem mistrzem przez kolejne sześć miesięcy, co było czymś rzadko spotykanym w tym czasie. Tytuły przechodziły wtedy z rąk do rąk każdego tygodnia. Jednak Flairowi nie bardzo podobała się porażka ze mną - zresztą który profesjonalny zawodnik lubi porażki? To nie wpłynęło natomiast na relację pomiędzy nami poza ringiem i szybko zostaliśmy bliskimi kolegami. Nie czułem żadnego zagrożenia z jego strony w trakcie mojej kariery. Nawet pomimo tego, że robiliśmy takie same rzeczy w swoim życiu, obaj dostarczaliśmy rozrywkę i mieliśmy zupełnie różne charaktery. Ric nosił szatę, ja kilt. On farbował włosy na blond, ja nie. Ja z kolei grałem na dudach, a on nie. Wywodziliśmy się z zupełnie różnych środowisk, ale nigdy nie skakaliśmy sobie do gardeł - inaczej niż pomiędzy mną a Hoganem. Ric miał także olbrzymi nos, ja nie. Dodatkowo Flair wpakował mnie w więcej kłopotów niż nawet pamiętam, ale zawsze sprawiał, że się śmiałem. Przeżyłem razem z nim kilka żyć w tamtym czasie, ale szczerze powiem, że nie zamieniłbym tego ani nie wymazał niczego z pamięci - za nic w świecie. Pomijając wszystkie kłopoty, w które mnie wpakował - kocham go głęboko.
Mówiąc o kimś, kogo kocham bardzo mocno - Kitty - pracowała wtedy cały czas w cyrku dla koni, a jej miejscem pobytu było Wilsonville w Oregonie. Teraz kiedy ustabilizowałem swoją pozycję życiową i odnosiłem sukcesy w Charlotte, błagałem ją, aby dołączyła do mnie. Sprzedała wtedy wszystko, włączając jej ukochanego konia, i przyjechała do Północnej Karoliny z kotem i dalmatyńczykiem - Ryiethumnne R., aby być ze mną. To było bardzo miłe z jej strony, że doceniła mnie na tyle, aby zostawić tamto życie i przyjechać, ale niestety nie obyło się bez problemów. Zakupiłem jej bilet na samolot i wysłałem pocztą, ale w dniu, w którym przyleciała, ja zapomniałem podjechać po nią i czekała na mnie na lotnisku przez sześć godzin. To tylko pokazuje jak wspaniałą osoba jest. Kiedy zdałem sobie sprawę, co się stało, przepraszałem ją i obiecałem, że to się więcej ni powtórzy. Niedługo potem okazało się, że będziemy we troje.
Teraz żyłem na bogato - z moją dziewczyną u boku i pasem mistrzowskim. Nie mogłem być bardziej szczęśliwy. Moje zwycięstwo nad Flairem ukształtowało mnie, jako gwiazdę na Wschodnim Wybrzeżu. To był czwarty region, który wyprzedawałem. Promotorzy ponownie zrozumieli, że byłem kompletni innym zawodnikiem, bez słomianego zapału i, że mogą na mnie liczyć. Walczyłem i żyłem według zasad "nie okazywać strachu" i "żadnych odwrotów, żadnego poddawania się". Jak to określił Terry Funk - "Budowałem swoją legendę."
George Scott był na tyle miły, że zaczął płacić mi trochę więcej, ja zostałem topowym drawem w tym regionie. Pozostali zawodnicy nie tylko tracili tytuły na moją korzyść, ale także podążali za mną. Niedługo potem moje drogi i Scotta się rozeszły. Nie było w tym jednak jego winy. Był dobrym człowiekiem. Widziałem po prostu lepsze możliwości mając Ole Andersona, jako mojego bookera. Postanowiłem to wykorzystać. Ole był lepszy dla mnie, ponieważ pomagał mi pokonać pewne trudności w tym biznesie, które jeszcze nie były mi znane. Tak, wyprzedawałem areny, ale w tym czasie była niesamowita liczba dynamicznie rozwijających się zawodników z USA i Kanady, a ja musiałem wiedzieć, jak poradzić sobie z nimi i utrzymać się na szczycie.
Mój ringowy feud z Flairem wprowadził ogień do pro wrestlingu, a ja chciałem udowodnić wszystkim, że potrafię ten ogień utrzymać. Miałem przyjemność pracować z takimi zawodnikami, jak Dusty Rhodes, Andre the Giant, Dory Funk, Terry Funk, Jack Briscoe, Jerry Briscoe i niezliczona liczbą innych świetnych wrestlerów. Od Jerry'ego nauczyłem się, jak radzić sobie, kiedy jest coś trudnego do zagrania w segmencie. On z kolei miał możliwość uczenia się od swojego brata Jacka, gdyż zawsze podążał za nim, gdziekolwiek ten zostawał mistrzem. Zapytałem go kiedyś, jak to robił, a on powiedział - "Musiałem, Pipes, musiałem." Innymi słowy - nie miał innego wyboru, jeżeli chciał pracować w tym biznesie, jak podążać śladem brata. To była kolejna opcja, którą przyswoiłem.
Ole Anderson dał mi także lekcję zarabiania pieniędzy. W tym czasie byłem w Charlotte już od jakichś 7-8 miesięcy, a swoimi promami ściągałem wielkie tłumy na nasze gale. Jednak pewnej nocy Ole powiedział mi, co zrobić, aby te rzeczy poprawić na lepsze. Byliśmy w Richmond w stanie Virginia, a ja miałem walkę z Flairem. Pamiętam to, jakby to było wczoraj. Widzowie wypełniali halę po sam dach, a razem z Flairem wyszliśmy na naprawdę dobry dwudziestopięciominutowy pojedynek. Po walce ludzie podchodzili do nas i komplementowali to starcie. Jednak nie Ole. Wiedziałem, że jego ksywka "Pig Face" była nadana z jakiegoś powodu. Ole to świetny wrestler, ale typowy dupek. Dodatkowo miał "szklaną szczękę", ale to już mniejsza o to. Posiadała świetne wyczucie w przyciąganiu pieniędzy i powiedział mi, że walka tamtej nocy ssała. Zripostowałem więc pytając, o to jeżeli ssała, to dlaczego ludzie pasjonowali się walką, krzyczeli, a po walce wszyscy inni wrestlerzy podchodzili i gratulowali nam. Powiedział, że wyglądaliśmy, jak dwóch meksykańskich zawodników, którzy są znani z szybkiego lotniczego stylu. Dodał także, że pajacowałem w ringu, rzucałem się po nim, jak ryba wyjęta z wody, robiąc coś niewartego uwagi. Potwierdził, że ludzie byli zadowoleni, ale jaki dałem przy tym powodu, aby wrócili zobaczyć ponownie walkę?
- "Gdybyś miał street fight i spojrzałbyś na kogoś, a potem on wskoczyłby na dach swojego auta i zrobił backflip, czy to byłoby to?"
- "Tak."
- "To dlaczego do jasnej cholery robisz takiego gówno między linami."
Po tym dał mi półgodziny na promo, w którym miałem z siebie zrobić prawdziwego fightera tak, aby zdobyć szacunek widzów, jako wojownik. I wiecie co? Pig Face miał rację. Tak szybko, jak przestałem pajacować i ustabilizowałem siebie, zacząłem przyciągać większe pieniądze. Ta niewielka uwaga pozwoliła mi zobaczyć, jak Roddy Piper może generować ogromne tłumy widzów i zarabiać miliony miliony dolarów dla federacji.
Oczywiście poza umiejętnościami ringowymi, wielki wkład w ten sukces miałem dzięki umiejętnościom mikrofonowym. Wywiady z legendami, jak Dusty Rhodes, które robiłem we wtorkowe poranki, pozwoliły mi pokazać się, jako wszechstronnego zawodnika. Dzień wywiadu rozpoczynał się, oni wywoływali Twoje imię, wstawałeś z trybun i szedłeś przed kamerę. Zegar "wywiadu" pokazywał czas 2:54, a kiedy ruszył - zaczynało się mówić. Pewnego wtorku, Ci wszyscy wspaniali zawodnicy, włączając Dusty Rhodesa, stali w oczekiwaniu na swoją kolej. Rhodes był królem wywiadów i prom w tym czasie, a ja miałem walczyć z nim w ciągu nadchodzących kilku tygodni. Pierwszy promo wygłosiłem ja, potem on. Powiedziałem coś takiego - "wielki i wspaniały człowiek, jak Dusty Rhodes - spójrzcie na jego mięśnie piersiowe. Wyglądają, jakby miał tam sześć miotów szczeniąt". Potem on coś powiedział na mnie. Ja odbiłem mówiąc - "Za każdym razem, jak idzie pływać, inny polują na niego z harpunem." Atakowaliśmy siebie tak nawzajem nie dając przeciwnikowi chwili wytchnienia. Nic nie było nas w stanie powstrzymać od słownej jatki. Po chwili zdałem sobie sprawę, że cały świat zatrzymał się w naszym pokoju. Flair i pozostali wrestlerzy stali i przyglądali się naszej słownej wojnie tak, jakby to był pojedynek o mistrzostwo. Tamten dzień pozwolił mi sprawdzić się na mikrofonie z jednym z mistrzów. Dodało mi to wiele pewności siebie oraz szacunku wśród moich braci.
Ci wspaniali mężczyźni naprawdę wiedzieli, jak uczyć walki pomiędzy linami, a także jak pochwalić czy ukarać. Niedługo po tamtym dniu z Rhodesem, Jimmy Crockett zwołał wszystkich razem. Po raz kolejny miałem walkę z Dustym na słowa i próbowałem złapać oddech, kiedy on nas zawołał. Powiedział, że ma nagrodę do wręczenia i poprosił, abym wystąpił przed szereg. Nigdy wcześniej nic takiego mi się nie zdarzyło. To była nagroda od "Pro Wrestling Illustrated" dla najciężej pracującego wrestlera, na którego głosowali koledzy. Kiedy usłyszałem o co chodzi, stanąłem, jak wryty. Wystąpiłem przed szereg naprzeciw Crocketta, a pozostali wrestlerzy, włączając mojego starego przyjaciele Lorda Alfreda Hayesa, bili mi brawo. Odebrałem nagrodę z rąk Jima, ale wróciłem do szeregu bez wygłoszenia jakiejkolwiek przemowy. Lord Hayes nauczył mnie, że zawsze trzeba zachować zimną krew i opanowanie. Nie mogłem uwierzyć, że otrzymałem taką nagrodę, zwłaszcza będąc w takim gronie wrestlerów. Inni pracowali przecież tak samo ciężko, jak ja i gdyby nie oni, nie byłoby mnie tam. Wszyscy byliśmy częścią całej drużyny. Gdybyś powiedział coś złego o którymkolwiek z nas, miałbyś do czynienia z całą grupą potworów gotowych skopać Twoją dupę. Prawda jest taka, że byliśmy ekipą, w której każdy umarłby za każdego, gdyby pojawiła się taka potrzeba. Taki rodzaj braterstwa nie istnieje w dzisiejszym świecie pro wrestlingu, ani w żadnym innym sporcie. Wiele osób myśli dzisiaj, że wrestling rozpoczął się wraz z powstaniem WWF, ale przed WWF było bardzo wielu wspaniałych ludzi. Ci wszyscy utalentowani goście przelali na nas tak wiele porad i wskazówek i zaopiekowali się nami. Tego nie ma dzisiaj…
In the Pit with Piper: Z Zachodu na Wschód
Komentarze (2)
Skomentuj stronęKolejna dawka ciekawych wspomnień Pipera i standardowo świetna robota Vercyna.
To co mnie zawsze rozpierdalało (swoją mądrością), a o czym słyszałem już wcześniej (a słyszeć o tym powinni także nawet dzisiejsi fighterzy MMA), to ten kawałek z "dobrą radą" od Paula Jonesa.
Zawsze rozwala mnie głupota niektórych bad boys'ów (tak lubianych przez publikę) w MMA, którzy promując walkę, w wywiadach pomniejszają zasługi rywala, czy deprecjonują jego umiejętności. Oczywistym jest, że po pokonaniu takiego rywala, większość mniej obeznanych fanów (vide: "Kowalski zafascynowany KSW"), stwierdzi że to żaden wyczyn, skoro sam wygrany opisał jeszcze przed walką swojego rywala jako leszcza (a jeżeli facet by przegrał - w końcu to MMA i wsio może się zdarzyć - to wyszłoby na to, że zmoczył z cieniasem i skompromitowałby się w ten sposób podwójnie). Czysta logika - a jakże często lekceważona... Na szczęście takich "geniuszów mikrofonowych" jest obecnie coraz mniej na arenie MMA, ale cały czas łapię się za głowę, kiedy na któregoś trafię oglądając lub czytając wywiady (zobaczcie jak wyważenie i z szacunkiem Pudzian wypowiadał się o Sapp'ie... Nic dziwnego, że większość mniej kumatych miało później wygraną Pudzilli za wielki wyczyn :wink: )
Fragment przeczytałem szybciej od poprzednich, czyli albo było ciekawie, albo krócej niż wcześniej :P To braterstwo, którym pisze Piper... Fajna sprawa, szkoda, że teraz to już tak nie do końca działa. O ile w lowcardzie raczej się lubią[pewnie się zakumplowali, bo nie mieli nic do roboty], to w ME nie jest tak miło. Trafiają się egoiści w stylu HHH, RVD czy Ortona[to nie musi być prawda, ale mnóstwo plotek nie bierze się chyba znikąd - co innego jedna, co innego dziesięć np.], coś słyszymy o Jasiu nie przepadającym za Randym, pamiętam jeszcze chyba z jakiegoś wywiadu, jak Punk mówił o tym, z kim gada w trasie - i były to raptem 2-3 osoby, w tym Gallows, którego już tam nie ma[jak coś pomyliłem - sorki].
Świetna robota, jak zwykle.