Piąta kolumna #1



Piąta kolumna #1
12 luty 2005


Hej! Zapewne większość z Was kojarzy mnie z forum RM i #wcwfans, ale dla tych, którzy jeszcze nie mieli okazji mnie poznać - jestem SPoP i z własnej, nieprzymuszonej woli stałem się najnowszym nabytkiem portalu Attitude. Będę tu miał cotygodniowy (przynajmniej w założeniu ;) ) felieton, w którym postaram się przelać na klawiaturę garść moich przemyśleń na temat aktualnej sytuacji w świecie wrestlingu…i innych, z mojego punktu widzenia ciekawych rzeczy. Ponieważ jednak jestem dzieckiem sports entertainment, z konieczności będę pisał głównie o WWE i w trochę mniejszym zakresie o TNA (oglądam tylko PPV's). I jeszcze jedno - wbrew temu, co niektórzy mogą myśleć, nie jestem wielkim znawcą wrestlingu, nie potrafię wymienić wszystkich zwycięzców RR rok po roku, uczestników main eventów Wrestlemanii, czy nazw kolejnych IYH. Dysponuję za to zdolnością logicznego myślenia, potrafię (jak sądzę) kojarzyć fakty i doszukiwać się związków przyczynowo-skutkowych, w związku z czym mam nadzieję, że będziecie choćby względnie zadowoleni z mojej pracy…

Zacznę od fundamentalnego pytania: Jak wygląda obecnie sytuacja w WWE? Wbrew pozorom…naprawdę nie jest najgorzej, mało tego, jest całkiem nieźle. Aby udowodnić tę nieco karkołomną tezę muszę się cofnąć do zalatującego już trochę stęchlizną tematu Royal Rumble. Zresztą, pisząc o aktualnych wydarzeniach nie mógłbym zacząć od czegoś innego. Choć (zwłaszcza w "ynternecie") rezultaty tej gali wzbudziły wielkie emocje, minęło wystarczająco dużo czasu i napisano o niej tyle, że na pewno zdążyły już wygasnąć. I zanim opiszę pokrótce moje wrażenia, najpierw bottom line: gala, choć przeciętna, stworzyła WWE solidne podstawy do rozwoju ciekawych scenariuszy (zwłaszcza po stronie SD!). Mieliśmy więc okazję przekonać się, że Edge był tylko przejściowym mistrzem i w main evencie Wrestlemanii (głównie ze względu na mimo wszystko większy heat) "bling bling" Heavyweight Champa będzie bronił Jasiu Cena (nomen omen, wybrany druzgocącą przewagą głosów przez forumowiczów RM na najgorszego wrestlera A.D.2005). Zobaczyliśmy naprawdę solidny pokaz cruiserweightów, którym, mam wrażenie, poświęca się teraz na SD! jakby odrobinę więcej uwagi. Mieliśmy też mecz Kurta z Markiem Henrym… Przy tej okazji może napiszę w ten sposób - oglądając tę walkę byłem wdzięczny...ś.p. Eddiemu Guerrero (no raczej, że nie Bogu, bo wnioskując z zachowania zwycięzcy Rumble Matchu najwidoczniej to on objął teraz w zaświatach resort odpowiadający za działalność sports entertainment), że kontuzji doznał Batista. Bo spróbujcie sobie wyobrazić walkę Dave'a z Henrym w main evencie. Nie wiem jak Wy, ale moim zdaniem, gdyby ten pojedynek doszedł do skutku, sławetny mecz Goldberga z Lesnarem na WM XX nie byłby już największą wtopą WWE w tej dekadzie. A Kurt? Wyciągnął z Marka tyle, ile się dało, sprawiając, że main event nie był przynajmniej kompletną klapą. Obu panom poświęcę zresztą pewnie jakiś akapit w dalszej części tekstu, tymczasem jednak pozostaje do opisania wydarzenie najważniejsze, czyli Royal Rumble Match. Jedyny obok Survivor Series, po likwidacji KOTR (swoją drogą, ciągle nie mogę zrozumieć powodów wycofania z WWE tak genialnego pomysłu, tym bardziej w kontekście możliwych międzypromocyjnych rozwiązań) relikt nieco starszych czasów. I pod wieloma względami, w tym roku WWE po raz kolejny dało radę. Począwszy od dość zabawnej konwencji losowania (pogadanka HHH'a z Ortonem i mina Huntera, gdy wylosował numer 1, Big Show oferujący Vinciemu pokazanie swoich tatuaży ;)), po wydarzenia w samym ringu. A działo się sporo:

- bardzo dobrze zaprezentował się Blesnar (J-Ro's trademark®) ;), czyli Lashley, który wyeliminował kilku przeciwników, zanim nie wpadł w podwójny chokeslam Kane'a i Big Showa;
- efektownie powrócił na ring po kontuzji RVD pokazując się z jak najlepszej strony. Nie wspominam tu o zagrywkach Carlito, bo na opisanie ich jeszcze przyjdzie pora…
- mówiąc o powrotach warto też wspomnieć w kilku słowach o Tatance. Gołym okiem widać, że jest w znacznie lepszej formie fizycznej niż +/- pół roku wcześniej. To samo gołe oko mówi mi jednak, że repertuar akcji, jakie można było zaakceptować na początku lat 90-tych w kolejnych odcinkach WWF Superstars, to w tej chwili zdecydowanie za mało, aby jeden z bohaterów mojego dzieciństwa w sobotnie popołudnia na Sky One miał szansę na jakikolwiek znaczący push;
- tutaj mały off-top, ale też poniekąd w temacie RR. Mam nadzieję, że Dusty Rhodes zostanie wyrzucony niedługo z WWE. Wcale nie dlatego, że jest złym pracownikiem (Chociaż fakt faktem, że w czasach jego prezesury w TNA i pamiętnego "pick-upa ze stogami siana" i tak mizerne ratingi Impactów notowały spadek). Po prostu…wtedy prawie na pewno czasu antenowego nie będzie dostawał Goldust, który triumfalnie powrócił w czasie Battle Royal. I nic nie jest mnie w stanie do niego przekonać - zarówno sam wrestler, jak i ten gimmick działają na mnie odpychająco. Że już nie wspomnę o dziwnym zbiegu okoliczności, że gdziekolwiek Dusty znajdzie ciepłą posadkę, tam całkowicie przypadkowo wkrótce ląduje jego syn.

Najważniejszy tego wieczoru był jednak Rey Mysterio, czyli zwycięzca którego mało kto obstawiał - ja osobiście za pewniaka uważałem Huntera, ewentualnie podpierając się alternatywą w postaci Ortona. Ten ruch WWE, z pozoru niezrozumiały, nabiera jednak większego sensu, gdy zdamy sobie sprawę z oczywistości, iż…Rey nie zwyciężył sam. W osiągnięciu tego sukcesu pomogła mu bowiem dobra wola i interwencja z zaświatów samego komisarza niebiańskiego resortu ds. sports entertainment Eddiego Guerrero. Świętej pamięci Latino Heat, choć na początku był wyjątkowo złośliwy i sprezentował Mysterio czarny dowcip rodem z Monty Pythona w postaci wylosowania drugiego numerka, ostatecznie nie dał zginąć swojemu "amigo". Oczywiście, Rey jest bardzo wdzięczny i podkreśla tę "wdzięczność" na każdym kroku, wymownie patrząc w górę i mówiąc sam do siebie, jak gdyby rozmawiał z Eddiem. I pewne jest w tym momencie, że na scenie musi pojawić się jakiś heel, który zacznie mieszać z błotem zmarłego bohatera, co w ostatecznym rozrachunku doprowadzi do pojedynku między Mysterio, a Ortonem. Co o tym myślę? Szczerze mówiąc, mam trochę rozdarte serce. Z jednej strony, kiedy podczas listopadowych gal RAW i SD! poświęconych pamięci Eddiego poszczególni pracownicy WWE mówili, że na zawsze pozostanie w pamięci ich i wszystkich fanów, chyba nikt się nie spodziewał, że "zachowanie w pamięci" będzie się odbywało w tak literalny sposób. Bo przecież nie tylko Rey, ale i Chavo Guerrero na każdym kroku przywołują gestami i symboliką postać "Latino Heat". Bo można przecież powiedzieć, że ten człowiek oddał WWE wszystko i zasłużył na to, by po śmierci pozostawiono go w spokoju, niezależnie od tego jakie byłyby przesłanki używania jego osoby. Z drugiej jednak strony, trudno sobie wyobrazić tak wielkie wypromowanie Mysterio bez użycia wątku Guerrero. I nie zrozumcie mnie źle - swoją pełną sukcesów karierą Rey jak najbardziej zasłużył na zwycięstwo w Royal Rumble, a co za tym idzie title shot na "największej scenie ze wszystkich" - Wrestlemanii (na tytuł już jakby niekoniecznie, ale o tym, pozwolicie, kiedy indziej). Brutalna prawda jest jednak taka, że bez odpowiedniego ładunku emocjonalnego osoba Mysterio guzik by obchodziła większość fanów WWE. Z początku przyjmowano więc podkreślanie więzi ze zmarłym Eddiem (symboliczne pokazywanie palcem w sufit..eeee, tzn. w niebo, wjazdy na ring low-riderem) przyjmowano z pełnym zrozumieniem - wiadomo, zginął bliski przyjaciel, nieomal członek rodziny. Tuż przed, a najpełniej w trakcie Royal Rumble, teksty Reya zaczęła już nieco drażnić, a nawet śmieszyć ("Haha, Eddie, dobry dowcip, ale ok., i tak dam radę - mniej więcej to powiedział po wylosowaniu numerka 2 w RR). Zwyciężył więc w heroicznym boju, eliminując na ostatniej prostej Ortona, a gdy 4 dni później na SD! raz jeszcze dziękował za wsparcie swojemu podniebnemu mentorowi, pojawił się nagle nie kto inny jak Randy. Chcąc wymusić na Reyu walkę o title shot (całkiem słusznie argumentując, że "piorun nigdy nie trafia 2 razy w to samo miejsce" ;) ) sprowokował go niewybrednymi tekstami na temat tego, że "powinien raczej patrzeć na ziemię, bo Eddie jest w piekle" i swoją walkę dostał. Wzbudziło to wielkie oburzenie fanów, a nawet niektórych pracowników WWE (vide Mick Foley, który w swoim blogu na wwe.com nazwał to zdarzenie "niepotrzebnym"). Ja natomiast uważam, że…potrzebnym jak najbardziej. Kilkuletnie obserwacji drogi do Wrestlemanii uczą, że jest ona tym lepsza, im większe emocje jej towarzyszą. Eddie był wielkim entertainerem, który zrobiłby wszystko dla naszej rozrywki i wzbudzenia emocji.

Co prawda z wiadomych względów nie wiem, co na ten temat sądzi ś.p. pan Guerrero, ani jego rodzina (skoro jednak Vickie wraz z córkami będą obecne podczas walki Reya z Ortonem na No Way Out i zapewne zostaną w jakiś sposób wmieszane w ten scenariusz mniemam, że WWE ma na to jakieś ich ciche przyzwolenie), wiem natomiast czego potrzebuje dobra droga do Wrestlemanii. Potrzebuje wiarygodnego i "złego do szpiku kości" heela, którego fani pokochają nienawidzić. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że gdyby konfliktu Reya z Randym nie rozgrywano na tak osobistej, drażliwej nucie, Orton nie miałby w najbliższej przyszłości szans, aby takim się stać. Zdaję sobie sprawę z tego, że to tani chwyt i jazda po bandzie, ale patrząc z punktu widzenia biznesu to ma jak najbardziej sens i…wzbudza wielkie emocje, zwiastujące trzymanie widza w napięciu przynajmniej do początku kwietnia. Ostatni SD! tylko potwierdził, że ten konflikt ma szansę stać się lokomotywą napędzającą cały mechanizm zmierzający do gali, na którą co roku wszyscy czekamy. Orton wjeżdżający low-riderem, mówiący, że ma gdzieś to, czy Eddie znajduje się w niebie, czy w piekle, zamierzający czytać fragmenty książki "Stealing Life, Cheating Death", zawierające ciemniejszą stronę jego życia, to coś, co wzbudza ogromny heel heat fanów. Z drugiej strony mamy podbudowującego się w oczach widzów babyface'a Mysterio, dla którego walka nie toczy się tylko o prawo do walki w main evencie Wrestlemanii, ale o honor i pamięć najlepszego przyjaciela. I tak długo, jak długo Orton nie zacznie sikać na grób Eddiego będę tego pomysłu bronił . Mam przeczucie, że konflikt Reya z Ortonem nie skończy się na No Way Out, tym bardziej, że wciąż jestem gorącym orędownikiem 3-Way Dance'u na początku kwietnia w Chicago. Ich rywalizacja zapowiada się w każdym razie co najmniej smakowicie.

Lotem koszącym przeszliśmy więc od Rumble do szarej codzienności dwóch brandów. Nie wiem, czy może wzrok mi się pogorszył, ale ostatnie RAW i SD! wydały mi się co najmniej przyzwoite. Pozwólcie więc, że najpierw odwiedzę krainę miłościwie nam panującego Jasia Ceny, czyli RAW.

Chyba po raz pierwszy, odkąd oglądam wrestling jestem zainteresowany przebiegiem angle'a między kobietami. Oczywiście, ciągle nie jestem zwolennikiem naparzania się przez nie po buziach, a perspektywa lesbijskiego scenariusza wzbudziła we mnie początkowo nieufność, ale…naprawdę ciekawie się to ogląda. Na pewno duża w tym zasługa Mickie James, która rolę zakochanej psychopatki odgrywa tak sugestywnie, że aż zastanawiam się momentami, ile w tym wszystkim dobrego aktorstwa, a ile realnego szaleństwa. Przedostatnie RAW nie było wyjątkiem - Mickie przygotowała Trish wypasione show z okazji swojego triumfu i na potwierdzenie jej miłości (Ej! Spirit Squad są naprawdę zabawni z tym, że zdecydowanie nie widzę wrestlerów o tym potencjale w takim gimmicku). Angle rozwija się więc dobrze, nieodparcie zmierzając do heel turnu Mickie i jej pojedynku ze Stratus na Wrestlemanii. Mam jednak parę uwag: po pierwsze, jak dla mnie program obu pań rozwija się trochę za wolno i przydałoby się jakieś zdynamizowanie akcji (Pewną nadzieją jest pokazanie na ostatnim RAW faceta Trishki i zirytowanej twarzyczki James - swoją drogą, koleś wygląda mi na geja J). Z drugiej strony, WWE jest znane z tego, że kiedy bierze się za tak kontrowersyjne tematy, ma tendencje do, krótko mówiąc, przeginania pały. Mam więc nadzieję, że nikt nie będzie nikogo porywał, torturował ani zmuszał do pieszczot ;), że nękanie Trish przez Mickie (najbardziej prawdopodobne w nadchodzących tygodniach) zachowa chociaż jakieś podstawowe granice dobrego smaku.

Aha, jeśli nie wspomniałem jeszcze, że trochę zsolaryzowana Mickie na RAW dzień po RR wyglądała po prostu zajebiście, czynię to teraz. I skoro k|dman mógł napisać na #wcwfans, że jego marzeniem jest dostać suplexa od Kurta Angle, to ja (po raz wtóry) zamawiam miejsce w kolejce do przyjęcia słodkiego Mick Kicka (który, swoją drogą, robi na mnie większe wrażenie niż Sweet Chin Music). Aha, skandowanie przez publikę w Orlando "She's a psycho!" to był po prostu cud, miód i orzeszki ;)

Bardzo dobry pomysł z organizacją turnieju o title shot na Wrestlemanii. Walki (RVD vs Carlito, Masters vs Kane; Flair vs HHH; Shelton vs Big Show) były w najlepszym razie solidne i dają nadzieję na co najmniej równie dobry poziom w przyszłotygodniowym półfinale. Cytując jednak reakcję jednego z fanów na pwtorch.com "jaki jest sens organizowania turnieju, skoro i tak wiadomo, że wygra HHH?". Z jednej strony to niby racja, ale z drugiej…czy lwia część internetowej populacji nie uważała przed Rumble, że jedynym możliwym zwycięzcą będzie właśnie Hunter? Nie do końca wierzę w to, co za chwilę napiszę, ale czemu tego turnieju nie miałby wygrać RVD? Od razu jednak nasuwa się odpowiedź: nie pozwoli mu na to interwencja Carlito, który pomoże Mastersowi w awansie do finału (myślenie życzeniowe). Bo bardzo podoba mi się sposób, w jaki federacja prowadzi Carlito. Jego gimmick przypomina mi trochę Chrisa "Crybaby" Jericho ze starego WCW - zarozumiałego cwaniaczka, który, aby wygrać posłuży się każdym możliwym przekrętem i nagięciem reguł. A jego "współpracę" z Masterpiece, choć wyboistą, ogląda się bardzo dobrze. Tym bardziej widząc przekręty Carlito, który "przypadkowo" wyeliminował Chrisa z Royal Rumble i…"przypadkowo" spinował go podczas New Year's Revolution. Ich segment sprzed walki o pasy Tag Team z Kanem i Big Showem jest w tym momencie na pierwszym miejscu w kategorii "LOL roku" ;). Nie ulega też dla mnie wątpliwości, że w przeciwieństwie do Jasia, widzę jakieś tam postępy jego pracy w ringu. Bardzo też chciałbym, żeby co najmniej do Wrestlemanii pociągnięto konflikt Carlito z RVD. Mam nadzieję na dobre walki, jak i…dobre segmenty z udziałem tej dwójki. Bo wbrew pozorom RVD potrafi pracować z mikrofonem, że wspomnę tylko o słynnej przemowie podczas ONS, czy jego gimmickowi w ECW Rob "Co prawda wciąż mieszkający w Battle Creek, MA, ale w najbliższym czasie mający zamiar przenieść się do Atlanty, GA lub Stanford, CT" Van Dam ;). Na bycie pretendentem i późniejsze zdobycie pasa skazany jest więc Hunter i, choć rok temu trudno byłoby w to uwierzyć, zapewne większość fanów poczuje ulgę, gdy pokona on Cenę. Zresztą, jestem skłonny zaakceptować każdy z możliwych scenariuszy (no, może poza wiktorią Mastersa), byleby tylko "bling bling" przeszedł w inne ręce i wrócił do starego, tradycyjnego kształtu.

Zastanawia w tym wszystkim miejsce, jakie na RAW zajmie Edge. W czasie konfliktu z Jasiem pokazał się z jak najlepszej, heelowskiej strony (jego ostatnie popisy przy mikrofoniu windują go do ścisłej czołówki w WWE) i szczerze mówiąc, szkoda byłoby go teraz marnować do przewidywanego konfliktu z Mickiem Foleyem. Choć ten ostatni jest żywą legendą wrestlingu, już sam rzut oka na jego obecną postawę wskazuje, że nie powinien, choćby akcydentalnie wracać teraz na ring. Tak, czy inaczej, ostatnie wydarzenia dotyczące Edge'a i Lity (Lita uderzająca Edge'a pasem mistrzowskim, tydzień później head scissors na Edge'u i spear na Licie) mogą wskazywać na to, że najważniejszym priorytetem w rozwoju scenariusza jest rozdzielenie tej dwójki, raczej niezbyt zadowolonej z wzajemnej współpracy. Tak to już jest, że po zerwaniu ciężko udawać zgraną parę i choć ich duet oceniam co najmniej pozytywnie, tak chyba będzie najlepiej. A tak na marginesie, Matt Hardy ma wreszcie jakiś powód do, choćby skrytej, radości ;)

Obok walki o pas mistrzowski, głównym obecnie konfliktem na RAW nieodmiennie pozostaje batalia HBK (jak twierdzą złośliwi, Holy Bible Kid ;) z Vincem McMahonem. I choć to odgrzewka, zresztą kolejna (niewiele zostało już wielkich nazwisk w WWE, z którymi Vinnie jeszcze nie feudował), ciekawie się ogląda wysiłki McMahona, aby życie Michaelsa stało się piekłem. Co prawda, wiele brakuje temu konfliktowi do słynnego pierwowzoru z Austinem - wydaje się zbyt jednostronna, a wszystkie karty w rękawie zdaje się mieć McMahon, oczekuję jednak jakiegoś zwrotu akcji podczas czwartkowego "przyjęcia pożegnalnego". To oczywiście fatalne, że będziemy oglądali Vince'a w ringu, ale może przy tej okazji więcej czasu antenowego dostanie Shane, do którego mam wyraźną słabość ;) Reasumując, póki co dobrze się to oglada.

Czy tylko ja uważam, że Coach jest beznadziejny jako "czarny charakter" za stołem komentatorskim? Tu już nawet nie chodzi o to, że nie pasuje do dwójki Joey Styles/Lawler, ale bardziej o fakt, że jest nędzną imitacją "Króla" z czasów jego świetności.. Kiedy Lawler w czasie konfliktu DX z Corporation wygłaszał lizusowsko-włazodupcze przemowy na cześć heeli i "pana McMahona", zdroworozsądkowy JR łapał się za głowę…i to było naprawdę przezabawne. JL to przecież urodzony heel, a Coach…nic więcej niż bezbarwne i bardzo słabo powielone xero. No i nie można być obojętnym na fakt, że trójka za stołem komentatorskim to zdecydowanie za dużo - każdy próbuje się przekrzyczeć, a to nie zawsze sprzyja dobremu oglądaniu widowiska. Innymi słowy - get Coach out of here, please!

Aha, rozbiła mnie do szczętu reklamówka następnego RAW - "w przyszły poniedziałek RAW schodzi na psy". Idealne podsumowanie prawie całego roku 2005 w krainie rządzonej przez wujka Erica. Teraz, szczęśliwie wygląda, choć trochę lepiej, choć aktualny mistrz RAW zszedł na psy już dawno…Ale jakiś tam postęp jest widoczny…Pozostaje tylko pytanie, na jak długo? Odpowiedzią niech będzie znany i w ostatnich 2 miesiącach niezwykle aktualne zwrot "anything can happen in WWE"…

A jako mały off-top do obecnej sytuacji na RAW dodam, że pierwszy raz od bardzo dawna udało mi się zobaczyć Nature Boya skutecznie wykonującego akcję z narożnika. Zaprawdę, nieczęsty to widok, tym większa moja frajda z obejrzenia tego epokowego wydarzenia ;)

Na Smacku tymczasem…zrobiło się naprawdę ciekawie. Kurt ma konflikt z Takerem i w momencie, w którym obaj pretendenci do title shotu na WM są zajęci sobą, wydaje się to najlepszym rozwiązaniem. Bo tak na dobrą sprawę na nadchodzącym PPV zwyczajnie nie było kogo wstawić do main eventu. Nie dadzą przecież JBL'a, którego pozycja od co najmniej pół roku systematycznie spada w dół, mało tego, spada tak nisko, że staje się ofiarą squash ze strony kompletnie niewiarygodnego Boogeymana. Benoit też nie, bo jest zamieszany w konflikt z Bookerem T - swoją drogą, ciekawie się to wszystko rozwija, ich walka na pewno będzie emocjonująca i w ogóle, pytanie tylko, ileż można oglądać tych dwóch wrestlerów w ringu? Swoją drogą, Booker pozytywnie zaskoczył mnie na ostatnim Smacku swoimi zdolnościami aktorskimi. Najpierw, jako heelowy komentator, potem, kiedy zobaczyli z Sharmell bagażnik wypełniony robakami. I tak jak nie znoszę Boogeymana, to ten ostatni segment był abso-kurwa-lutnie zabawny ;)

W tym miejscu pojawia się więc Taker, który raz jeszcze okazał się potrzebny do wypełnienia luki w karcie i…jak na razie wygląda to całkiem znośnie. W cały konflikt wmieszał się dodatkowo Mark Henry i być może podważę tu jakiś dogmat pisząc, że main event ostatniego Smackdown! oglądało się nieźle. Dawno, dawno temu WWE podpisało z nim wieloletni, wielomilionowy kontrakt i teraz starają się wyjść z niego z twarzą, wykorzystując jego usługi maksymalnie. A ja powiem tak - gdyby kontuzji nie doznał Batista, bytność Henry'ego na ringach WWE uznawałbym za mocną niedorzeczność, ale w takich okolicznościach przyrody…czemu nie? I choć trzeba naprawdę dużo dobrej woli, aby obejrzeć w całości jego walkę bez przewijania, do czasu Wrestlemanii jestem skłonny zgodzić się co do przydatności jego osoby w rosterze SD!...byle tylko nie dostał żadnej walki w karcie na chicagowską galę. Jedna rzecz, która mnie irytuje, to wrzucenie do jego skryptu ciągłych odniesień do kontuzjowania Batisty. "Taker, skończę Twoją karierę, tak jak zrobiłem to z Batistą" - w kontekście wyraźnego braku umiejętności Marka, które zdecydowały o wypadnięciu Dave'a z obiegu na co najmniej 4 miesiące (Wiem, Raven, chciałbyś pewnie, żeby to było 44 miesiące ;)…co najmniej :D), jest to niesmaczne. Dobrze, a skoro sprawę Ortona i Reya mamy wyjaśnioną na początku….jedziemy dalej z programem.

I dobrze mi się zdawało - Lashley zaczyna mozolny marsz w górę karty i choć jego rywalem nie jest co prawda Undertaker, to WWE znalazło mu przeciwnika z w miarę wysokiej półki. Swoją drogą to ciekawe, czym (do niedawna) ulubieniec bookerów JBL tak bardzo się naraził, że teraz jego pozycja osłabła aż tak bardzo? W każdym razie, mam nadzieję, że pokonanie JBL'a na No Way Out będzie dobrym przetarciem dla Lashleya i nadzieją na lepsze i bardziej eksponowane walki. Pytanie tylko, czy JBL jobbnie na 2 PPV's z rzędu, bo jakoś trudno mi uwierzyć, aby wrestler o jego pozycji dopuścił do czegoś takiego. Bo nie oszukujmy się - chłopak ma potencjał, który potwierdził choćby bardzo dobrą zmianą podczas Royal Rumble Match. Są tylko 2 rzeczy. Po pierwsze - dajcie mu mikrofon, albo jak dobrze zwrócił uwagę J-Ro, menadżera z dobrą gadką. Jak dotąd wypowiadał się on w programach WWE raczej zdawkowo i od razu widać, że oratorskim odpowiednikiem Y2J'a to on nie jest, ale że praktyka czyni mistrza, pokazuje choćby przykład Benoit, którego umiejętności retorskie teraz, a w porównaniu z czasem, gdy walczył w WCW, są o wiele wyższe. Teraz druga sprawa…przestańcie mówić na niego Bobby…Samo Lashley wystarczy. Przecież, gdyby Saddam Husajn. miał na nazwisko Calineczka na pewno nie zdołałby zgarnąć u potomnych tyle heel heatu ;). Tak więc Lashley, po prostu Lashley…


Tytuł głupoty tygodnia bezsprzecznie należy się informacji, jakoby według WWE (a zwłaszcza Stefci) "umiejętności ringowe CM Punka w dalszym ciągu nie predysponowały go do występów w TV". Mam w związku z tym kilka pytań. Po pierwsze, po jaką cholerę było go w takim razie zatrudniać? Ja oglądając akcydentalnie np. ROH uważałem go za świetnego wrestlera, podobnie chyba sądziło wielu fanów, no, ale co my wiemy? W tym samym kontekście wypada zapytać, na jakiej podstawie ten zawodnik był przez tak długi czas flagową postacią ROH, bo chyba nie za wygląd? A skoro już stanęło na wyglądzie, to w drugiej części newsa na LOP wyczytałem, że dużym argumentem za tym, aby nie pokazywać Punka w TV są jego tatuaże. Tylko spokojnie, trzy głębokie wdechy…..CO?!? W federacji, w której eksponuje się nagość, w tej chwili prowadzi się lesbijski angle, w przeszłości zaś poruszało w swym głębokim spektrum zainteresowania prawie wszystkie -filie (no, może poza zoo-, chyba, że coś mnie ominęło) tatuaże to…za dużo?!? W federacji, która ma niby "przełamywać tabu i limity", która bez zbędnej żenady eksploatuje nazwisko zmarłego wrestlera, który za życia poświęcił jej prawie wszystko? Czy ja naprawdę oglądam show, który jako pierwszy miał pokazać "sex na żywo"? Naprawdę czegoś tu nie rozumiem. Skoro przeżyłem naigrywanie się z Breta Harta bez jego wiedzy i woli, skoro wciąż ich oglądam mimo bezwstydnej parodii chorego Jima Rossa, to czy te kilka tatuaży na ciele wrestlera miałoby mnie lub kogokolwiek innego odstręczyć od obserwowania produktu WWE? Albo więc prawdziwa jest teza Ravena, że McMahon kupuje talenty ze sceny niezależnej tylko po to, by osłabiać ewentualną konkurencję, albo…to kolejny przykład specyficznie pojmowanej, amerykańskiej moralności. Moralności chyba najlepiej skomentowanej przez Matta Stone'a i Treya Parkera, którzy ustami mamy Kyle'a broniącej tradycyjnych wartości w "South Park - the movie" powiedzieli mniej więcej coś takiego "Nie ma nic złego w pokazywaniu seksu i obscenicznej przemocy…tak długo jak nikt nie używa brzydkich wyrazów". A że tatuaże nie mają nic wspólnego z wulgaryzmami? Cóż…w gruncie rzeczy nie dopatruję się w tej "polityce" większego sensu, więc tym trudniej jest mi określić wyraźną granicę między tym, co w amerykańskim społeczeństwie dopuszczalne, a co jest już przegięciem. Myślę, że lepiej na ten temat mógłby się wypowiedzieć choćby Harty, ale…fakty mówią same za siebie. Zwiotczałe nagie ciało Mae Young jest "zabawne" i nie może zaszkodzić amerykańskiej młodzieży, ale już na przykład czteroliterowe słowo powszechnie uznane przez nich za przecinek, jest sukcesywnie "bipowane" na antenie. Nie wspominając już o tym, że (niechby to i była część storyline'u) przez pewien czas cenzurze podlegało też przecież sympatyczne angle'owskie "You suck!". Śmieszne? Raczej kwestia gustu, ale wydaje mi się, że taka jest prawda, choć wszelka generalizacja na temat tak złożonego społeczeństwa jak amerykańskie, byłaby grzechem ciężkim. W każdym razie mam nadzieję, że to "obrazoburstwo" przejdzie jakoś przez gardła prominentów WWE i CM Punk wreszcie zostanie włączony do rosteru któregoś z brandów (Prawdopodobnie SD!). Bo skoro Spirit Squad mogli się wybić z OVW, to pan, o którym mowa w tym akapicie, tym bardziej.

Czy podczas oglądania SD! próbowaliście kiedyś nie przewijać gali podczas walk mini-luchadorów? Pytam nie bez kozery, bo chyba jako pierwszy na polskiej scenie ośmielę się stanąć w obronie tych segmentów. Cholera, ich walki są zarazem zabawne i w miarę ekscytujące - te wszystkie high flyerskie wygibasy robią takie wrażenie, że aż czasem zapomina się, że jedynym motywem ich pojawienia się w WWE, jest brak konstruktywnego wypełnienia 2-godzinnego programu przez brand SD! Oczywiście, idąc jednak drogą "political correctness" mam nadzieję, że wkrótce znikną z TV, tzn. pojawią się nowe, intrygujące pomysły na wypełnienie czasu antenowego. Pomysły dla kogoś takiego, jak…chociażby Finlay. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że koleś jest w lepszej formie niż w swoich najlepszych latach w WCW, pozostaje więc mieć nadzieję, że jego głównym zadaniem na SD! nie będzie cotygodniowe naparzanie karakonów ;)

O czym to ja jeszcze miałem…? Aha, bardzo dobry opener ostatniego SD! 4-Way Dance między Mattem, JBL, Orlando i Benoit naprawdę trzymał w napięciu, miał odpowiednią dramaturgię i…był okraszony, wspomnianym już przeze mnie dobrym komentarzem ze strony Bookera. Nawet Hardy pokazał się wreszcie z dobrej strony, dając nadzieję na jakiś push w najbliższym czasie. Ciekawe też, co wyniknie z tego skitu z Meliną? Bardziej niż do współpracy z MNM, skłaniałbym się do wrzucenia Matta w jakiś solidny tag team, który podjąłby z nimi wyrównaną rywalizację, bo niestety…prawda jest taka, że w tej chwili Nitro i Mercury mają na rozkładzie wszystkie (prawda, że dość nieliczne) składy z brandu SD! A kto mógłby zostać jego partnerem? Mam swój typ, ale nic nie będę pisał, bo zawsze jak piszę, to się potem nie sprawdza… ;)

Reasumując, obecna sytuacja w WWE nie jest najgorsza, choć jak zwykle, do wielu rzeczy można się przyczepić. No Way Out zapowiada się jednak nienajgorzej i…mam wrażenie, że warto będzie tą galę ściągnąć, nawet może w jakimś lepszym formacie? (Tylko nie mówcie nic Vinniemu, bo gotów wytoczyć mi proces ;) ). Z tego wszystkiego niestety nie napisałem ani słowa o TNA, ale za tydzień mam zamiar się poprawić. W następnej edycji "Piątej kolumny" na pewno znajdzie się więc miejsce na Against All Ods (Z, miejmy nadzieję, nowym mistrzem TNA), krótkie resume nadchodzącego tygodnia i przewidywania przed No Way Out. Nie bierzcie ich jednak zbytnio do siebie, w typerach zazwyczaj udziału nie biorę, bo za bardzo boli moje ego fakt, że zazwyczaj jestem w nich dość nisko notowany. Mogę się tylko pocieszać (jak każdy) tym, że gdyby moje przewidywania się sprawdzały, produkt WWE byłby co najmniej 100 razy lepszy ;) I z tą dobrą radą pozostawiam pozostałych nieudaczników, których procent trafień w typerze wynosi 50% i mniej ;) Pozostańcie w pokoju z (aby nie obrazić wyznawców jakiejkolwiek religii, jak to niedawno Duńczykom się przydarzyło) ekumeniczną i ponadczasową siłą, która oby nam wszystkim sprzyjała (Tak jak Eddie Reyowi ;) )


Pozdrawiam i liczę na Wasze komentarze ;)
by SPoP (spop@o2.pl; GG: 5623190)

PS. A jeśli przyjąć, że Eddie rzeczywiście ma coś "z góry" do powiedzenia o sprawach bookingu w WWE, to mogłoby to wyjaśnić parę rzeczy. Dla przykładu, Matt Hardy wreszcie miałby na kogo zwalić winę za swoją serię porażek i całkowity brak pushu. Mało tego, mógłby wygłosić kolejne z tych swoich "shootowych" oskarżycielskich promo i tym razem nie zostałby, jak zazwyczaj, przekopany.

PS1. Wiem, że to nieludzkie tak się znęcać nad moim ulubieńcem, ale na fali ostatniej mody dowcipów z Chuckiem Norrisem zdałem sobie sprawę z tego, że wolnoamerykańskim odpowiednikiem Strażnika Teksasu jest nie kto inny, jak…Matt Hardy. Czy wiedzieliście, że jedna z większych hollywoodzkich wytwórni chciała zaangażować Matta do głównej roli w ekranizacji "Księgi Hioba"? Niestety, nic z tego nie wyszło, bo chcieli nakręcić film fabularny, a nie dokument, a nawet jeśli to miałby być dokument, to w przeciwieństwie do pierwowzoru, tu nie ma praktycznie żadnych szans na happy end. (Czytaj: Eddie jest ciągle złośliwy)

PS2. A Paul Burchill jako pirat też mnie rozbawił ;) Zabrakło mu tylko sztucznej, drewnianej nogi i opaski na oko, jak u flockowego Riggsa ;) Może dostanie mu się cartoon-wrestlingowy feud z Boogeymanem? Piraci w końcu nie boją się niczego, nawet ludzi jedzących robaki, a jak mawiał, dla odmiany bardzo mało zabawny, Jan Pietrzak "jeśli nie będzie lepiej, to na pewno będzie weselej" ;)

dodane przez SPoP w dniu: 22-01-2008 12:07:18

Udostępnij

Komentarze (0)

Skomentuj stronę

: : (opcjonalnie) :

Reklama

Partnerzy

plagiat

Czat

Kontakt

Poznaj redakcje portalu.

Napisz do nas: redakcja@wrestling.pl

Reklamy