Zgodnie z wczorajszą zapowiedzią chciałbym przedstawić swoje wrażenia po obejrzeniu najnowszej produkcji WWF Entertainment czyli "Króla Skorpiona".
Szczerze mówiąc już od jakiegoś czasu czekałem na tę produkcję, pomimo tego iż na filmy tego typu raczej do kina się nie wybieram. Czułem jednak spory niedosyt po filmie "Mumia Powraca". Może nie po samym filmie, bo nawet mi się podobał, ale po roli Rocka, który w tejże produkcji zbytnio się nie nagrał. Pomimo tego sekwencje z "Mumii" z jego udziałem były całkiem dobre. Kiedy, więc nadarzyła się okazja aby wybrać się na "Króla Skorpiona" szybko z niej skorzystałem.
Kilka słów o fabule filmu (która nie jest najistotniejsza o czym poniżej). Jak w innych filmach tego typu mamy tutaj dobrego wojownika/najemnika (Rock), złego wojownika/wodza Memnona (Steven Brand), którego armie podbijają cały świat starożytny oraz piękną czarodziejkę o azjatyckich rysach (Kelly Hu), bez której film nie mógł oczywiście się obyć. Dodatkowo, jak przystało na film fantasy (bo chyba tak trzeba zakwalifikować "Króla Skorpiona"), mamy tutaj całą plejadę innych niezbędnych postaci. Koniokrad, który staję się kumplem głównego bohatera, szalony wynalazca (jakby ktoś jeszcze nie wiedział to proch nie był tylko chińskim wynalazkiem), niesforny dzieciak-złodziej. Oprócz nich, w finalnej rozprawie z Memnonem, Mathayas (bo tak na imię ma król Skorpion) będzie mógł liczyć na króla Nubijczyków ( w tej roli Michael Clark Duncan, nominowany do Oscara za Zieloną Milę) oraz władczynię plemienia amazonek. Jak słusznie wszyscy się domyślają czarne jest czarne, a białe białe. Zło zostanie ukarane, a Mathayas, z piękną czarodziejką przy boku zasiądzie na królewskim tronie w mieście Gomora (sorry że zdradzam zakończenie, ale tak naprawdę od samego początku jest ono jasne jak słońce). Zanim jednak do tego dojdzie będziemy świadkami niezliczonej ilości pojedynków, w różnych konfiguracjach (przeważnie jeden vs od 1 do 100 przeciwników). W przerwach pomiędzy sekwencjami walki możemy podziwiać całkiem sprawnie zrobioną scenografię (zarówno tą komputerową, jaki i normalną). Szczególnie widok komputerowego miasta Gomora robi wrażenie. Wrażenie robią także tabuny skąpo odzianych lasek przewijające się prawie bez przerwy przez ekran (z główną bohaterką na czele). Całość wypada zadziwiająco dobrze (ale to moja opinia). Film jest zaj.......ście szybki. Scena goni scenę. Miecz obija się o miecz z prędkością światła. Strzały z łuku mkną szybciej niż najszybsze tornado. Ogląda się to z dużą przyjemnością. Miłośnicy tego gatunku filmowego znajdą tu coś dla siebie, i na pewno nie będą się nudzić.
Ze swej stronie zamierzałem także zwrócić uwagę na tzw. historyczną stronę filmu (kończę właśnie archeologię, więc trochę mnie to interesuje). Z góry zaznaczam że nie powinno się w ogóle zawracać sobie tym głowy. Już pierwsze sekwencje wzbudziły u mnie salwy śmiechu. Gdzieś na terenach ówczesnej Europy (śniegi, góry, lasy) widzimy wioskę jakiegoś plemienia. W jednej z chat odbywa się właśnie libacja, połączona z egzekucją. Wódz plemienia wymienia nazwy przedstawicieli nacji, których jego plemię skróciło o głowę. I tak lecą po kolei: Sumeryjczycy, Babilończycy, Mezopotamczycy, Mykeńczycy itd. Trochę to dziwnie brzmi, ale Mykeńczyków od Sumeryjczyków (a raczej Sumerów) dzieli kawał czasu (jakieś 1000 lat), a Mezopotamczycy to prawie to samo co Babilończycy. Dalej jest jeszcze śmieszniej. Dowiadujemy się że Mathayas to Akadyjczyk, a w dodatku ostatni (dla tych którzy się nie orientują Akadyjczycy podbili Sumerów, zajęli ich tereny i stworzyli pierwsze państwo przestrzenne na obszarze Mezopotamii, okres ich dominacji to lata 2400-2200 p.n.e.). Jeżeli weźmiemy pod uwagę że akcja filmu dzieje się w Egipcie przed powstaniem piramid (czyli mniej więcej w 4 tysiącleciu p.n.e.) to wychodzi że Mathayas mógłby być pierwszym akadyjczykiem (chyba). Nie będę opisywał innych śmiesznotek fabularnych, bo i tak poświęciłem im za dużo miejsca, i wyjdzie że się czepiam, ale zwróćcie uwagę jeszcze tylko na kwestię prochu z Chin oraz mieczy z Pompei (to ostatnie to moim zdaniem tekst numer 1 w tym filmie).
Podsumowując dostałem to czego się spodziewałem. Pominę fabułę, bo tak jak napisałem na początku nie jest ona najistotniejsza. Ważna w tym filmie jest akcja, a dzieje się dużo, bardzo dużo. Jeśli tylko podejdziecie do tego filmu z dystansem to będziecie się świetnie bawić. Kończąc żartem należy zauważyć że jedyne co tej produkcji brakuje aby stała się oscarowa to Goldust (sam to przyznał na ostatnim Raw). A z kronikarskiego obowiązku dodam że film produkował "The Devil Himself" Vince McMahon.
Miłego oglądania i "Have a Nice Day".
Komentarze (0)
Skomentuj stronę